Miłość i związek. Nie szukaj drugiej połówki jabłka
- 07.09.2014
- Szeroko pojęta psychologia
- 5341 czytań
- 1 komentarz
Zostaliśmy zanurzeni w przekazie kulturowym, który na piedestale stawia miłość namiętną, romantyczną, jakby innych rodzajów miłości nie było
Wielu ludzi wierzy w romantyczną wizję miłości, w dwie połówki jabłka, które powinny się odnaleźć i połączyć na wieczność. Warto mieć takie iluzje?
W to, że cokolwiek może trwać wiecznie, już chyba nikt dzisiaj nie wierzy. Jednocześnie ludzie są tak skonstruowani, że uważają trwanie za niezwykłą wartość. Wydaje nam się, że jeśli coś nie jest wieczne, to jakby mniej istniało. A przecież fakt, że zimą jest śnieg, a latem go nie ma, nie oznacza, że zimy nie było.
Co pan przez to rozumie?
Niektóre rzeczy po prostu powtarzają się cyklicznie, a inne zanikają bezpowrotnie. To jest życie. A my zostaliśmy zanurzeni w przekazie kulturowym, który na piedestale stawia miłość namiętną, romantyczną, jakby innych rodzajów miłości nie było. To widać wszędzie, począwszy od bajek, przez literaturę, po filmy. Szukają się dwie połówki jabłka i jeśli się odnajdą, to taka para będzie żyć szczęśliwie aż po grób. Przy czym kultura skupia się raczej na ekscytującym czasie poszukiwań, a nie na późniejszym "aż po grób". "Ogniem i mieczem" Sienkiewicza kończy się, kiedy para staje na ślubnym kobiercu. Tak samo "Potop". Tak jakby dalej nie było nic ciekawego do opisywania.
Bo czasem tak to się kończy.
Często jednak nie, chociaż trudno wyobrazić sobie związek, który przez cały czas miałby charakter namiętny. Fajnie trwać we wzajemnym zachwycie przez dwa, cztery lata - to zwykle tyle trwa - ale przeżywać namiętne porywy 40 lat? To by było potwornie męczące.
Czym jest ta namiętność? To seks?
Między namiętnością a seksem jest spora różnica, ludzie przeżywają jedno i drugie niezależnie od siebie. Namiętność ogniskuje się na jednej osobie. A pożądanie seksualne może być rozproszone na szeroką grupę osób. Praktycznie nie zdarza się, by ktoś popełnił samobójstwo z tego powodu, że nie uprawiał seksu z jakąś osobą, bo jeśli nie może tej potrzeby zrealizować z kimś konkretnym, to znajdzie inny obiekt. A z powodu odrzuconej miłości samobójstwa się zdarzają. Poza tym seksem się handluje, a namiętnością - nie sposób.
Podczas moich badań byłem zaskoczony tym, że odczuwanie namiętności wcale nie musi podnosić satysfakcji ze związku ani sprawiać, iż ludzie będą uważali, że ich związki są dobre, sensowne albo sprawiedliwe.
Skoro nie namiętność sprawia, że ludzie czują się ze sobą szczęśliwi, to co jest tym klejem, który trzyma pary razem?
Intymność. Przyjazne uczucia wobec partnera, wspólny świat oraz to, jak para reaguje na kryzysy. Jedną z ważniejszych funkcji związku jest zapewnianie sobie wsparcia społecznego. Jeśli partner zostanie naszym najbliższym przyjacielem, nie tylko rozumie nas intelektualnie, ale też emocjonalnie. Kiedy przechodzimy przez trudne chwile, jest nam w stanie powiedzieć: "Masz prawo czuć się tak, jak się czujesz". Albo: "Jesteś fajnym, sensownym człowiekiem". I powie to wtedy, kiedy najbardziej potrzebujemy podobne rzeczy usłyszeć. To ma dobroczynny wpływ nie tylko na naszą psychikę, ale też na ciało. Wsparcie partnera chroni kobiety przed depresją, na którą zapadają cztery razy częściej niż mężczyźni. A wsparcie kobiet chroni partnerów dosłownie przed śmiercią. Mężczyźni, którzy mają szczęśliwe związki, żyją dłużej i mają lepszą kondycję zdrowotną.
Strasznie to pragmatycznie brzmi.
Że to nudne? Niedawno kolega mi opowiadał o wstrząsających wynikach badań w Stanach Zjednoczonych. Okazało się, że znaczna liczba dorosłych Amerykanów twierdzi, iż nie ma z kim porozmawiać o swoich problemach. Brakuje im tzw. bratniej duszy. I to nie są ludzie samotni, ten problem dotyczy tych, którzy trwają w związkach.
Dlaczego tak się dzieje?
Zanika intymność. Amerykanie są narodem pracoholików, dziesięć godzin w firmie, dwie godziny w aucie, brak urlopu lub urlop bardzo krótki. Życie spędzają obok siebie. Podejrzewam, że w kulturze uznającej za najważniejsze pracę i sukces bliskie związki mają niski priorytet ważności. Ale cena za to jest wysoka. Już od 30 lat dane w USA mówią, że połowa małżeństw się rozpada. Związki są płytsze albo mają charakter hedonistycznego kontraktu: ty mi sprawiasz przyjemność, ja tobie sprawiam przyjemność, dopóki sobie nawzajem świadczymy tę usługę, to bądźmy razem. Polacy do tego modelu szybko się zbliżają. Przez 25 lat wolności rósł odsetek rozwodów. Z szacunków wynika, że rozpadnie się aż połowa małżeństw obecnie zawieranych, czyli gonimy Amerykę.
Ludzie wśród powodów rozpadu związku najczęściej wymieniają tzw. niezgodność charakterów. Cokolwiek by to miało znaczyć.
Tak piszą w pozwach rozwodowych. Myślę jednak, że bezpośrednim powodem wielu rozstań jest to, że związek przestaje dawać satysfakcję, "nie maksymalizuje szczęścia". Bo dzisiaj "maksymalizacja szczęścia" stała się celem. Mam się z tą najbliższą osobą realizować, spełniać, czuć szczęśliwym.
To źle?
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu ludzie nie myśleli o swoich związkach w kategorii wzajemnego "uszczęśliwiania". Trzeba też pamiętać, że cała cywilizacja Zachodu jest nietypowa, skoro decyzję o tym, kto z kim się łączy, podejmują sami zainteresowani. I taki dobrowolny wybór z miłości jest niezbyt stabilną podstawą związków, jak się okazuje. W innych kulturach chodzi o alians rodzin, o dobro rodu, o kultywowanie wspólnych wartości. O solidne rzeczy, a nie jakąś tam "miłość".
Czytałam ostatnio raport z badań Uniwersytetu Kalifornijskiego dotyczących aranżowanych małżeństw w USA: na początku satysfakcja ze związku wśród tych, którzy pobrali się z miłości, była większa, a w tych aranżowanych małżeństwach mniejsza. Ale w miarę trwania związku ta tendencja się odwracała.
Nieromantyczna wizja, prawda? Nie do końca wiadomo, dlaczego tak jest. Może to być efekt racjonalizacji. Mamy wielką potrzebę przekonywania samych siebie i otoczenia, że jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Jeśli coś jest nieuchronne, to się staramy do tego przystosować i to polubić.
Jak właściwie ludzie powinni się dobierać? Księgarnie są pełne poradników: jeśli jesteś typem osobowości X, to szukaj kogoś z osobowością typu Y. Takie strategie mają sens?
Kiedy parę lat temu uzupełniałem swoją książkę "Psychologia miłości", szukałem wyników najnowszych badań na temat tego, co decyduje o tym, że związek jest udany. Zastanawiałem się, czy można zmierzyć jakieś cechy charakteru, tak jak to robią portale internetowe, kiedy obiecują, że nam dobiorą idealnego partnera spośród stu tysięcy kandydatów na podstawie cech i zainteresowań.
I?
Nie istnieją żadne wiarygodne dowody na to, że są jakieś cechy, których kombinacja zaowocuje udanym związkiem. Nie ma żadnych danych, które świadczą o tym, że pan A z panią B stworzą małżeństwo doskonałe albo choćby wystarczająco dobre. A jeśli nawet jakaś prawidłowość w jednym badaniu wyjdzie, to w drugim się nie potwierdza.
Czyli w zasadzie z każdym nam może wyjść udany związek?
Albo nie wyjść. Jeżeli cokolwiek działa w tej układance, to nie są to cechy psychiczne, ale socjodemograficzne. Większe szanse na powodzenie mają związki, w których ludzie pochodzą z podobnej klasy społecznej, z tej samej kultury, są tego samego wyznania, bo to oznacza, że będą wyznawać podobne wartości i podobnie myśleć o ich realizacji.
Tak naprawdę o tym, czy związek będzie satysfakcjonujący, czy fatalny, decyduje nie to, jacy ludzie są, ale jak się zachowują.
Czyli?
Wskaźnikiem, który prawie bez pudła przewiduje szanse na trwanie związku, jest wzajemna reakcja na zgłaszane problemy i pretensje. Można poprosić parę, która przechodzi jakieś trudności, żeby nagrała swoją 15-minutową dyskusję na konfliktowy temat. Jeżeli na przykład on robi jej uwagę, że fatalnie prowadzi samochód, to ona może zareagować na dwa sposoby: zastanowić się, czy rzeczywiście tak jest i co zrobić, żeby prowadzić lepiej. Albo może powiedzieć obrażona: "A ty za to chrapiesz!". To oczywiście uproszczenie, ale chodzi o to, jaką strategię w sytuacji kłótni przyjmuje partner. Czy próbuje znaleźć rozwiązanie problemu, czy raczej szuka winnego i odrzuca problem. Jeśli częściej obwinia, neguje, atakuje, niż szuka rozwiązania, to duże ryzyko, że para nie przetrwa. I to jest lepszy wskaźnik niż analiza cech charakteru.
Chodzi o sztukę kompromisu?
Raczej współpracy. Kompromis jest zwykle nietrwały, bo nikogo nie zadowala. Trwała jest współpraca, czyli znajdowanie rozwiązań, które realizują cele każdego z partnerów. Ale to wymaga autentycznej troski o dobro partnera, wychodzenia poza swoje ograniczenia, przyzwyczajenia, interesy. A to nie jest dzisiaj chyba modne. Ostatnio jedna z moich doktorantek opowiadała o związkach swoich koleżanek, 30-latek. I kilka razy pojawiło się słowo "intercyza". Kiedyś to może królowa Anglii podpisywała intercyzę przedmałżeńską, ale zwykli ludzie? Mam wrażenie, że bliskie związki zmieniają postać. Przestają być formą wspólnoty, w której to, co moje, to i twoje, gdzie jest przestrzeń na współpracę, na docieranie się - a stają się formą kontraktu. Ja będę się starał ciebie uszczęśliwić, a ty staraj się uszczęśliwić mnie. Jeśli to zadziała, przedłużamy kontrakt, a gdy pojawiają się zgrzyty, to rezygnujemy na rzecz innego związku czy też innego stylu życia, np. singlowania.
Z czego to wynika?
Z gloryfikowania wolności i indywidualizmu. Wolność jest pięknym darem. Tyle że ten dar zawiera zarówno rzeczy przyjemne, jak i takie, których wolelibyśmy uniknąć. Na przykład dużo wolności może oznaczać mało poczucia stabilności i bezpieczeństwa.
Kiedyś ludzie byli ze sobą do końca życia również dlatego, że nie bardzo cokolwiek innego mogli zrobić - trudno było przetrwać w pojedynkę, a jak byli już razem, to na zasadzie wiódł ślepy kulawego. Dzięki temu wzajemnie się wspierali. Idea poświęcenia dla drugiej osoby miała wtedy wartość, dzisiaj kojarzy się źle - z czymś w rodzaju zniewolenia.
Uważa pan, że kiedyś ludzie jakoś tak szczerzej, bardziej się kochali?
Nie wiem, ale na pewno mieli mniej alternatyw, a tym samym mniej wymagań wobec siebie nawzajem, a i wobec życia. Mam wrażenie, że mieli większą tolerancję na cudze przywary, bo byli na siebie skazani.
Moja matka urodziła się jako pruska poddana, wyszła za mąż późno, bo w wieku 28 lat, i to dlatego, że samotnym pannom groziło wywiezienie na roboty. Jej ojciec - mój dziadek - był kowalem, taką dźwignią postępu technicznego w swojej wsi; wydał ją za mąż za kawalera, który akurat wrócił z wojny 1939 roku. Matka mówiła o ojcu: "Dobry człowiek z tego Augusta był, ale trochę taki drewniany".
A była w nim zakochana?
Trudno powiedzieć. Chyba go jednak kochała. Tak naprawdę chciała zostać zakonnicą, ale wtedy zakony brały połowę ojcowizny za taki przywilej, więc ojciec powiedział: "Dziecko, są tańsze sposoby dostania się do nieba". I się nie zgodził. Zamiast tego została żoną Augusta i matką czworga dzieci. A czy ona była szczęśliwa w tym związku? Mama pochodziła z innego świata - to nie był świat, w którym osobiste szczęście było wyznacznikiem dobrego małżeństwa. Ona dzisiejszego świata by nie zrozumiała. Jak już była leciwa, kupiliśmy jej telewizor. Leciały wtedy jakieś francuskie seriale. Nie chciała ich oglądać, mówiła, że to się kupy nie trzyma, bo w jej świecie, kiedy mężczyzna z kobietą szli do łóżka, to byli małżeństwem. Ona robiła te wszystkie rzeczy - oporządzała dzieci, dbała o męża - bo to było po prostu przyzwoite. Bo tak należało.
To było udane małżeństwo?
Bardzo udane. Prawie nigdy się nie kłócili. Czasem chodzę na ich wspólny grób. Byli ze sobą 40 lat. Mama jest dla mnie ucieleśnieniem XIX-wiecznego sposobu myślenia o życiu, w którym nie było konsumpcjonizmu, hedonizmu i niepohamowanego dążenia do osobistego szczęścia. Było za to dużo pokory. To mi jakoś imponuje. Ona umiała pokochać to, co dostała. Wszyscy mamy taką zdolność, ale coraz mniej chętnie ją ćwiczymy.
Wiele osób dzisiaj powiedziałoby, że pana mama była zakładniczką tradycji. Uwięziona w konwenansach nie mogła wyrazić siebie.
Nie sądzę, żeby ona tak pomyślała o sobie, zresztą związek z ojcem to była tylko część jej życia. Po jego śmierci żyła jeszcze 25 lat, miała odchowane dzieci i koleżanki z kółka różańcowego, do których biegała uszczęśliwiona.
Może kiedyś było łatwiej być razem aż po grób również dlatego, że ludzie krócej żyli?
To też ma znacznie. Sto lat temu ludzie umierali w wieku 40-50 lat, czyli byli razem jakieś 20-30 lat. W tej chwili długość wspólnego życia to 50 lat i więcej. Oczywiście jeśli związek się nie rozpadnie.
Coraz bardziej rozprzestrzenia się zjawisko monogamii seryjnej - jesteśmy z jednym partnerem ileś tam lat, a potem z kolejnym. Kolejne małżeństwa kiedyś też były częste, ale dlatego, że któryś z partnerów umierał młodo, mężczyzna ginął na wojnie, kobieta - przy porodzie. Partner, który zostawał sam, wciąż był w wieku rozrodczym i zakładał kolejną rodzinę. Dzisiaj nowy partner to nie jest konieczność, tylko wybór.
Mówił pan, że związek dziś to rodzaj kontraktu. Odchodzimy od miłości romantycznej?
Nie, ten mit nadal obowiązuje. Niedawno opublikowano interesujące badania. Przedstawiano parom dwie metafory miłości: pierwszą mówiącą o dopasowanych połówkach - czyli podkreślano aspekt romantyczny - i drugą, która przedstawiała związek jako wspólną drogę, wspólne pokonywanie przeszkód. Okazało się, że osoby, którym zaktywizowano metaforę drogi, lepiej znosiły konflikty w związku, a pary, którym podsunięto platońską metaforę miłości, traktowały konflikty jako zagrożenie i mniej były skłonne konstruktywnie je rozwiązywać.
Dlaczego?
Bo jeśli o związku myśli się jako komunii dwóch idealnie pasujących połówek, to każda, choćby drobna kłótnia oznacza, że to jednak nie to, że nie odnalazłem swojej połówki, pomyliłem się, ratunku! Mit miłości romantycznej jest szkodliwy, bo jest nierealny - konflikty są nieuchronne w bliskich związkach. Nie ma jedności pragnień, ludzie są różni. Poza tym ten mit często czyni ludzi biernymi. No bo jeśli to nie jest moja druga połówka, to koniec. Po co próbować cokolwiek naprawiać?
A czym by pan zastąpił mit romantycznej miłości?
Metafora drogi wydaje mi się dobra. Zawiera się w niej ruch, aktywność i optymistyczne przesłanie, że chociaż nie jesteśmy dopasowani, to przecież wcale nie musimy być. Chodzi o to, żebyśmy się po trochu docierali. Życie to proces, a związek można polepszyć.
Jak?
Dbać o intymność. O ile na odpływ namiętności nie ma rady, o tyle o intymność akurat można zadbać.
Intymność też może zniknąć. Ludzie często mówią, że żyją jak obcy, odsuwają się od siebie, czasem nienawidzą.
Bo im dłużej z kimś jesteśmy, tym więcej ten ktoś nam robi złego.
Naprawdę? Czy to taka metafora?
Naprawdę! Partner przez ostatnie pięć czy dziesięć lat zrobił znacznie więcej dobrych rzeczy oprócz tego, że poczynił nam też różnego rodzaju przykrości i był sprawcą różnych rozczarowań. Ale niestety, te złe i te dobre rzeczy nie liczą się jednakowo.
Co je tak nierówno liczy? Nasz mózg?
Tak. Nasz mózg tak jest skonstruowany, że inaczej zlicza doświadczenia pozytywne, a inaczej negatywne. Te pierwsze są słabszymi bodźcami, stają się w pewnym sensie niewidzialne. Facet wyniósł śmieci - to oczywiste, taka jego rola. Ale raz nie wyniósł: olaboga, to dopiero! Krótko mówiąc, zło jest silniejsze od dobra. Terapeuci małżeństw mówią, że to jest jak jeden do pięciu. Czyli jeśli partner raz panią skrzywdzi, to musi zrobić pięć dobrych uczynków, żeby to się jakoś wyrównało.
O matko.
No właśnie. Więc jeśli chce się dbać o bliską relację, to dobrze byłoby się powstrzymywać od czynienia zła.
Problem polega też na tym, że w miarę trwania związku spada też nasza zdolność robienia partnerowi dobrze. Im dłużej mu dajemy dobre rzeczy, tym to dobro staje się mniej wartościowe, bo jest oczywiste. Jeśli partner codziennie mówi: "Ach, jak ty dziś ślicznie wyglądasz", to będzie fajne przez rok, a po pięciu latach zrobi się lekko nudne.
Za to jak usłyszę taki komplement od przystojnego kolegi...
To aż dreszcz po plecach biegnie, prawda? I potem ludzie zmieniają partnerów, na przykład na kogoś, kto jest i głupszy, i mniej wart.
Niestety, pragnienia ludzkiego serca są wewnętrznie sprzeczne, bo z jednej strony byśmy chcieli, żeby nasz partner był mrocznym brunetem, w którym tkwi tajemnica, a z drugiej strony trudno spędzić życie z kimś, kto zawsze jest tajemniczy, bo to zaburza poczucie bezpieczeństwa. Namiętność i poczucie bezpieczeństwa wzajemnie się wykluczają, a my jednak chcemy, żeby partner dawał nam i jedno, i drugie.
I co z tym fantem zrobić?
Pogodzić się z tym, że nie możemy obu tych rzeczy dostawać w tym samym momencie, ale możemy je dostawać na różnych etapach życia. Jak człowiek ma 60 lat, tak jak ja, to ekscytacja nie jest tak nadzwyczaj ważna, za to poczucie bezpieczeństwa - owszem. Trochę nas ratuje to, że potrzeba stymulacji spada z wiekiem, a trochę to, że spada też atrakcyjność alternatyw dla aktualnego związku. Bo pani ma jeszcze realne szanse na znalezienie jakiegoś fajniejszego grilla, gdyby się stary zepsuł. Ja raczej nie, więc wolę zadbać o ten związek, który mam.
Czy udany związek może być pozbawiony seksu?
Rzadko, bo natura tak nas skonstruowała, że seks to sposób na podtrzymanie więzi. Takie związki oczywiście się zdarzają, ale całkowita rezygnacja z seksu raczej przyczynia się do śmierci relacji.
W długim związku pojawia się jeszcze jeden zasadniczy problem - nuda.
Bardzo poważny kłopot, bo uczucia wymagają pobudzenia, niekoniecznie erotycznego, inaczej emocje gasną. Amerykański badacz Arthur Aron zrobił kiedyś zabawne badania na ten temat. Zaprosił pary z kilkunastoletnim stażem i kazał im robić różne stymulujące rzeczy. Część par biegała po sali gimnastycznej, pokonując różne przeszkody wymagające współpracy i zgrania ruchów, a inne pary po prostu toczyły przed sobą piłkę lekarską.
I co z tych badań wyszło?
U tych, którzy musieli pokonać wspólnie przeszkody, znacznie wzrósł poziom pozytywnych uczuć do partnera, satysfakcja ze związku i deklarowana namiętność. A tym, którzy toczyli tę piłkę, nic nie wzrosło.
Jedynym sposobem, by nudzie w związku jakoś zaradzić, jest robienie wspólnie ekscytujących rzeczy. Nie chodzi o kupienie działki i sadzenie tam kalarepy, bo to nasili problem. To mogą być wspólne podróże, zapisanie się na kurs tańca towarzyskiego, wspólna pasja do polityki.
Ucieczka od rutyny?
Tak, rutyna prowadzi do automatyzacji, a automatyzacja - do zaniku uczuć. Na szczęście w naszym życiu naturalnie pojawiają się ekscytujące rzeczy. Źródłem nieustającej ekscytacji - pozytywnej i negatywnej - są dzieci. Ich przedszkola, choroby, szkoły, egzaminy. To pobudza związek długofalowo. Ekscytująca może być też praca, o której mogą sobie opowiedzieć. Mogą to być też podobne idee, np. walka z globalnym ociepleniem albo z ideologią gender. Dobre są też wspólne wyzwania, bo nic tak nie integruje jak zagrożenie z zewnątrz - pod warunkiem że jego poziom nie jest zbyt wysoki i nie staje się zbyt dużym źródłem stresu. Na przykład dużo wyzwań zapewnia psychotyczne dziecko, ale jeśli problem się nasila i para nie jest w stanie sobie z tym poradzić, to te związki się rozpadają.
Liczy się też to, ile dajemy partnerowi wsparcia.
Ile dajemy czy ile dostajemy?
No właśnie z ostatnich badań wynika, że bardziej liczy się to, co pani daje drugiej osobie, a nie to, co pani dostaje, choć te sprawy są powiązane. Dawanie buduje mocniejsze poczucie sensu w życiu, przynosi więcej satysfakcji. Otrzymywanie jest tylko przyjemne.
źródło:
Link
artykuł przesłany przez Marta74
Budowanie więzi, bliskości, wzajemne wzmacnianie i wspieranie, współpraca... jakież to oczywiste, ale już nie takie proste w świecie konsumpcji i hedonizmu:-)