"Kochaj wystarczająco dobrze"
- 10.02.2015
- Małżeństwo
- 7590 czytań
- 0 komentarzy
Z BOGDANEM DE BARBARO rozmawiają Agnieszka Jucewicz i Grzegorz Sroczyński
Dlaczego dziś tak trudno wytrwać ze sobą?
Bo już nie chodzi o to, żeby wytrwać. Związki funkcjonują w postmodernistycznym sosie kulturowym, zresztą wpływ postmodernizmu widać nawet w ortografii: iPod, iPhone, duża litera w środku słowa, bo wszystko wolno łączyć, mieszać, ze wszystkim można eksperymentować. Podobnie w relacjach międzyludzkich. Trzeba się odpowiednio dobrać i popróbować, czy aby na pewno do siebie pasujemy. Jak wyjdzie - no to świetnie. Jak nie - szukam dalej.
Coraz częściej wchodzimy w małżeństwo z nastawieniem, że ma ono dawać wolność, rozrywkę i pozwalać na nieograniczony rozwój. Ma być mi dobrze, a jeśli nie jest, no to związek przestaje mieć sens. Nie chcę występować w roli przeciwnika przyjemności. Tylko chodzi o to, żeby przyjemność nie została ubóstwiona.
A została?
Mam pewien problem z naszą rozmową, bo moja perspektywa jest perspektywą terapeuty rodzinnego. A wy oczekujecie uogólnień. I chociaż mam duże doświadczenie i wielu pacjentów, to jednak zawsze są to pojedyncze, osobne przypadki.
W tych przypadkach odbija się współczesny świat.
Zgoda, ale pamiętajcie, że moje uogólnienia nie mają wartości badania socjologicznego.
Swoje pierwsze terapie par prowadziłem w1988 roku w USA. Rok później rozpocząłem praktykę w Polsce, czyli pracuję od samego początku transformacji. I jeśli miałbym wskazać, co najbardziej w tym czasie odmieniło związki, to wybrałbym dwie rzeczy. Po pierwsze - gender, czyli zmiana stereotypowych ról kobiecych i męskich.
Większa równość w relacjach jest ogromną zdobyczą, ale ma też rozmaite skutki uboczne. Druga rzecz wpływająca silnie na związki to swoboda obyczajowa.
To zacznijmy od swobody obyczajowej.
Czy wyjdzie mi z tą dziewczyną? Czy uda mi się z tym chłopakiem? Dzięki zmianie obyczajowej ludzie mogą się próbować. Nie muszą wyfruwać z gniazd rodzinnych i zakładać własnych rodzin, mogą testować kolejnych partnerów, zamieszkać z rodzicami.
Niektórzy próbują tak latami.
Statystyki potwierdzają, że moment zawarcia małżeństwa znacznie się opóźnia. To dobrze, bo może nie zwiążą się z kimś pochopnie. Ale jest też w tym pułapka. Czas narzeczeństwa zaspokaja nieco inne potrzeby niż prowadzenie z kimś tzw. wspólnego gospodarstwa. Narzeczeni spotykają się w samochodzie, na łące, w kinie, chwilę pomieszkają razem, mają same przyjemności. A potem wracają do rodziców, którzy zapewniają im wikt i opierunek. Nie ma zobowiązań i trudów. Nie ma odpowiedzialności.
Zabawa w dom.
Zabawa w miłość, czyli w coś szczególnego. I właśnie takie rodzi się przekonanie: że związek to coś, dzięki czemu nieustannie mogę być na haju, mogę wciąż trwać w tym pierwszym etapie zakochania. To rodzaj uzależnienia. A gdy to się kończy - zdziwienie. Bo przecież miało być ciągle nadzwyczajnie. Zamiast próbować przetrwać pierwszy kryzys, naprawić, pary uciekają od siebie. I każde szuka nowej osoby, z którą już na pewno będzie zawsze świetnie.
Taki pomysł na życie uczuciowe ma też mocne wsparcie w okolicznościach wolnorynkowych. Przecież niczego już się dziś nie naprawia, tylko kupuje nowe. Jeżeli mam urządzenie, o którym wiem, że nie wymienię go szybko, to będę o nie dbał. Zaczyna szwankować - naprawię. A jeżeli każdy sprzęt jest obliczony na maksimum pięć lat i naprawiać się go nie opłaca, to nie będę już taki uważny.
W dodatku dzięki rozwojowi technologicznemu nowa lodówka będzie zawsze lepsza i bogatsza w jakieś funkcje. Podobną ułudę wolny rynek zaszczepił w relacje międzyludzkie.
Na terapię przychodzą pary, które jednak chcą naprawiać swoje związki. Po dwóch-czterech latach od ślubu, kiedy kończy się faza zauroczenia, muszą się skonfrontować z trudami życia. I dopiero wtedy się okazuje, czy mają szansę na prawdziwy związek, czy nie. Bo albo będą się starać to przetrwać, albo pójdą w klimat rynkowy - wymienię ją/jego na nowy egzemplarz.
Im dłużej pracuję, tym wyraźniej widzę, że moment zawierania ślubu nie jest specjalnie ważny. Wszystkie pary na starcie dostają mniej więcej to samo: kochają się, chcą ze sobą być. Dopiero gdy pojawiają się pierwsze kłopoty, widać różnice w sposobie reakcji i pomysłach, co dalej. Kolejne fazy życia rodzinnego burzą początkową sielankę bardzo skutecznie.
Wielu ludzi wierzy w romantyczną wizję miłości, w dwie połówki jabłka, które powinny się odnaleźć i połączyć na wieczność. Warto mieć takie iluzje?
W to, że cokolwiek może trwać wiecznie, już chyba nikt dzisiaj nie wierzy. Jednocześnie ludzie są tak skonstruowani, że uważają trwanie za niezwykłą wartość. Wydaje nam się, że jeśli coś nie jest wieczne, to jakby mniej istniało. A przecież fakt, że zimą jest śnieg, a latem go nie ma, nie oznacza, że zimy nie było.
Co pan przez to rozumie?
Niektóre rzeczy po prostu powtarzają się cyklicznie, a inne zanikają bezpowrotnie. To jest życie. A my zostaliśmy zanurzeni w przekazie kulturowym, który na piedestale stawia miłość namiętną, romantyczną, jakby innych rodzajów miłości nie było. To widać wszędzie, począwszy od bajek, przez literaturę, po filmy. Szukają się dwie połówki jabłka i jeśli się odnajdą, to taka para będzie żyć szczęśliwie aż po grób. Przy czym kultura skupia się raczej na ekscytującym czasie poszukiwań, a nie na późniejszym "aż po grób". "Ogniem i mieczem" Sienkiewicza kończy się, kiedy para staje na ślubnym kobiercu. Tak samo "Potop". Tak jakby dalej nie było nic ciekawego do opisywania.
Bo czasem tak to się kończy.
Często jednak nie, chociaż trudno wyobrazić sobie związek, który przez cały czas miałby charakter namiętny. Fajnie trwać we wzajemnym zachwycie przez dwa, cztery lata - to zwykle tyle trwa - ale przeżywać namiętne porywy 40 lat? To by było potwornie męczące.
Czym jest ta namiętność? To seks?
...
całość artykułu:
Link
artykuł nadesłany przez Marta74