(Prawie) pół roku po zdradzie
Dodane przez PatrycjaEr dnia 14.05.2017 17:20
Witajcie,
Długo zastanawiałam się, czy powinnam opisywać swój przypadek. Partner zdradzał mnie przez rok z koleżanką z pracy. Nigdy nie było między nami fajerwerków, miałam wrażenie, że nigdy mu nie wystarczałam. Wielokrotnie zdarzało się, że znajdowałam w jego telefonie wiadomości o dwuznacznym podtekście, ale nigdy nie dochodziło do "finału". Przyznam, że przez ostatni rok zupełnie nie podejrzewałam, że coś może być na rzeczy. Od kilku lat różnie się między nami układało, uprawialiśmy seks sporadycznie, nie okazywaliśmy sobie uczuć i prawda jest taka, że chyba przestałam o to walczyć. Mamy synka, który jest całym moim światem i - być może - całe swoje uczucie przelałam na niego.
Z partnerem mieliśmy zawsze wiele wspólnych tematów, podobnych zainteresowań, więc spędzaliśmy wspólnie czas na oglądaniu filmów, słuchaniu muzyki czy gotowaniu. W połowie 2016 roku partner zaczął dłużej zostawać w pracy, często spał w drugim pokoju, bo - jak twierdził - nie chciał mnie budzić. Nalegał wręcz, żeby synek spał z nami. Wciąż spał w ciągu dnia, tak, jakby mnie unikał. Nie widziałam w tym nic zdrożnego, mój partner jest osobą bardzo, hmmm, autonomiczną, wręcz introwertyczną. Potrzebuje dużo czasu dla siebie, zamyka się często w swoim świecie... W okolicach listopada, podłamana tym naszym oddaleniem, zaproponowałam partnerowi, żebyśmy zrobilli sobie przerwę, że coś się między nami mocno zepsuło i powinniśmy zastanowić się, czy powinniśmy tkwić w tym pseudo związku i ranić się. Partner zdecydował, że będziemy próbować, ale zaznaczył, że nie wie, czy mnie kocha. To mnie bardzo zabolało, bo - mimo ogromnej różnicy charakterów - ja wciąż, niezmiennie, bardzo go kocham. Nawet po tym, co zrobił.
Końcówki roku nie zapomnę do dziś. 30 grudnia partner - ponownie - został dłużej w pracy. Realnie powinien wyjść o 23, wrócił około 3. Dodam, że około 12 zaczęłam do niego dzwonić, bałam się, że może coś mu się stało. Niestety wyłączył telefon. W domu nie potrafiłam nawet się z nim pokłócić, żądać wyjaśnień. Powiedziałam tylko, że "dał popis" i poszłam spać. Jego wyjaśnienia były standardowe - musiał zostać w pracy a telefon się rozładował.
31 grudnia był dla mnie najbardziej traumatycznym dniem w moim życiu. Partner był bardzo odległy, nie rozmawiał ze mną. Ponownie położył się spać, około 17. Nie wiem co mnie tknęło, ale przejrzałam jego telefon. W zablokowanych numerach znalazłam wiadomość o treści "Ja też cię kocham". Dalej był już tylko dramat. Okazało się, że partner miał romans z koleżanką z pracy, która jest od niego dwa razy młodsza, mieszka z ojcem itd. Nigdy nie zapomnę, jak na moje pytanie "kogo kochasz?", odpowiedział "nie ciebie". Słowo daję, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Spoliczkowałam go, rozwaliłam mu telefon, miałam ochotę krzyczeć. Kazałam mu się wynosić. Powiedział, że nie ma gdzie, że nie może się wyprowadzić dziś. Poinformowałam, że mnie to nie interesuje. Próbował skontaktować się z kochanką przez FB - bezskutecznie. Nie będę się zagłębiać w szczegóły, powiem tylko, że partner przyprowadził kochankę do naszego domu, gdy nasz synek poważnie się rozchorował i trafiliśmy do szpitala. Przyprowadził ją, gdy ja byłam w podróży służbowej, zagranicznej i gdy nasz synek spał w pokoju obok. Uważam to za skrajnie nieodpowiedzialne zachowanie. Podsumowując - zupełnie nie liczył sie z konsekwencjami swoich działań, myślał tylko o swojej przyjemności i szczęściu.
1 stycznia skontaktowałam się z kochanką partnera. Zawsze wychodziłam z założenia, że kochanka nie jest winna. Dlatego postanowiłam, że przedstawię jej moją wersję wydarzeń, opisałam jej właściwie całe nasze wspólne życie. Nadmienię jeszcze, że - gdy w końcu udało się partnerowi skontaktować z kochanką i powiedzieć co się wydarzyło, jej reakcja była bardzo specyficzna. Mianowicie - nie pocieszała go, nie mówiła, że będzie dobrze, a podkreślała, że nie zamieszkają teraz razem, że nie ma pieniędzy, że nie przedstawi go ojcu itd. To był początek dramatu, bo mój partner uzmysłowił sobie, że zmarnował wszystko, cały nasz związek, dla mrzonki.
Doszło do tego, że to ja musiałam go pocieszać, wspierać, bo się załamał. Powiedział, że ma złamane serce i nie chce mu się żyć. A ja w tym wszystkim uczestniczyłam. Nie potrafiłam odpuścić, bardzo go kochałam, nie chciałam, żeby nasz synek wychowywał się w rozbitej rodzinie... Ale miałam też świadomość, że partner nie darzy mnie uczuciem, jakim ja go darzę.
W zasadzie, gdyby nie fakt, że kochanka go odrzuciła, pewnie nie pisałabym dziś tego "listu". Prawdopodobnie partner by ode mnie odszedł, by po miesiącu, max dwóch rozstać się z kochanką. Nie wróżyłam im przyszłości, ale - cóż - serce nie sługa. I to rozumiałam i wciąż rozumiem. Zakochał się, rzecz jasna bardzo mnie zranił, zabił we mnie jakąś pogodną, cieszącą się z życia część. Jednak nie zawsze może być kolorowo.
Zdecydowaliśmy, że spróbujemy ponownie. Ja, z dużym bagażem, totalnym brakiem zaufania i ogromym zatraceniem poczucia własnej wartości, on - z perspektywą, że nigdy już nie będzie tak, jak kiedyś. Obiecał, że będzie się starać, że będzie walczyć, ale - tak właściwie - nigdy nie prosił mnie o wybaczenie. Powtarzał, że wie, że ogromnie mnie zranił, że wyrządził mi gigantyczną krzywdę i że nigdy już tego nie zrobi. Ale nigdy nie chciał wybaczenia. Tak, jakby się zabezpieczał, jakby chciał powiedzieć kiedyć - ale przecież ja cię o nic nie prosiłem. Zresztą - mieliśmy jakiś czas temu sprzeczkę i faktycznie, zarzucił mi, że on wcale się nie prosił o to, żeby zostać. Że to ja tego chciałam. A powinnam wyrzucić go na zbity pysk.
Od dnia, gdy dowiedziałam się, że mnie zdradzał, minęło blisko pół roku. Pierwsze trzy miesiące to była trauma w najczystszej postaci. Codzienna walka, codzienne przepychanki, wciąż przypominały mi się rzeczy, jakie powiedział mi on, jakie powiedziała mi ona... Nie potrafiłam i w sumie chyba nadal nie potrafię sobie z tym poradzić... W czwartym miesiącu wyjechaliśmy tylko we dwoje na krótki wypad zagranicę. I jakby te kilka dni wszystko zmieniły. Partner był czuły, opiekuńczy, ciepły... Wróciliśmy do Polski, nadal było bardzo dobrze, a mi brakowało jednego - deklaracji. Widziałam, jak partner na mnie patrzy, jak mnie całuje, jak mnie dotyka... Czułam, że mnie kocha, a jednak potrzebowałam to usłyszeć. W końcu zaczęłam naciskać, wręcz wymuszać to na nim. A on, jak na złość, stawał okoniem. Powiedział, że dla mnie minęło aż pięć miesięcy, a dla niego tylko pięć miesięcy i on nie chce tego mówić, bo nie chce, żebym pomyślała, że to jest wymuszone. Faktem jest, że mam analityczny charakter, wszystko muszę przemielić, rozłożyć na czynniki pierwsze i pewnie rzeczywiście zaczęłabym się zastanawiać, czy to co mówi, jest podyktowane głosem serca, czy też presją, jaką na nim wywieram.
Są dni, że naprawdę jest między nami cudownie, przeważają jednak takie, gdzie mam wątpliwości, czy dobrze zrobiliśmy. Czy jest w tym jakaś przyszłość? Partner powiedział mi, że nie zakocha się we mnie ponownie, czy może mnie więc pokochać? Boję się, że robimy sobie krzywdę, wpędzamy się w lata... Nadmienię jeszcze, że partner przeprowadził się do mnie z małego miasta, dostał właściwie wszystko na tacy, mieszkanie, auto (sam nie posiada prawa jazdy, więc to ja jestem kierowcą), również ja jestem osobą, która zarabia pieniądze w związku. Nie wydaje mi się, żeby chodziło o kwestie materialne, mam jednak obawy, że partner jest w tej sytuacji po prostu pragmatyczny - jest stabilizacja, spokojne życie, dom... A bez miłości można przecież funkjonować, tylko czy można żyć?