Nie taka znowu smutna historia
Dodane przez Spiety dnia 18.04.2013 11:58
Kłaniam się nisko, z rogami do samej ziemi. Zaglądam tu regularnie już od ponad pół roku. Najwyższy czas, by się przywitać.
Moje rstoryr1; w telegraficznym skrócie: trochę powyżej 30-ki na liczniku, z moją jedyną jesteśmy zaobrączkowani od 9 lat, razem ponad 13, a tak naprawdę znamy się od podstawówki. Mamy dwójkę dzieciaków. Po drugim dziecku, ona rozpoczęła pracę zawodową. Chyba wtedy zaczęła zżerać nas codzienność. Więcej obowiązków, mniej czasu dla siebie nawzajem. Na temat przyczyn i motywów mógłbym długo pisać, ale generalnie klasyka. Tak czy inaczej w 2011 zaliczyła romansik z żonatym facetem, poznanym przez kontakty biznesowe. Taka niby-przyjaźń, która zeszła szybko na wątki intymne, zdjęcia, filmiki i fantazje, które niestety kilka razy (a może na szczęście, tylko kilka razy) wprowadzili w życie. Znajomość trwała niespełna pół roku, po czym ona sama wycofała się utrzymując później pewien dystans (mam całe archiwum mailowe). Niestety mam też maile potwierdzający jej późniejszą próbę rstartur1; z rprzyjaźniąr1; do innego faceta będącego w związku. Nie połknął przynęty. Chwała mu za to. Później zaspokajała swoją potrzebę rprzyjaźnienia sięr1; przez rozmowy na czatach i komunikatorach celowo dobierając rozmówców z odległych miast. Na ślady wtopy trafiłem robiąc porządki na dysku kompa na początku zeszłego roku. Najsmutniejsze było to, że niecały miesiąc wcześniej między nami zaczęło na nowo fajnie iskrzyć. We mnie coś się na nowo obudziło. Czułem się zakochany jak kiedyś. A tu nagle takie bagno.
Rozmowa ciężka, ale spokojna. Godzina, dwie, nie chciała się przyznać. Dopiero po ultimatum, że później nie dostanie możliwości obrony; przełamała się. Musiałem wyjść na zewnątrz; pierwszy raz w życiu zwymiotowałem ze strachu.
Kolejne dni r11;wojna w mojej głowie, ale nie między nami. Tu panowała dramatyczna potrzeba bliskości. Kradliśmy każdą sekundę dnia, po to żeby być blisko ze sobą. Tak zostało właściwie do dziś, aczkolwiek nie w takim desperackim wydaniu.
Niestety z zapanowaniem nad tym bajzlem, który powstał w mojej głowie nie było i nadal nie jest łatwo. Tu z pomocą przyszła lektura niniejszego Forum. Jakoś łatwiej było przechodzić przez te cholerne doły ze świadomością, że nie rświrujęr1;, że inni czują to podobnie. Z tego wszystkiego najbardziej boli chyba amputacja idealistycznego (naiwnego?) wyobrażenia o związku, żonie a także o miłości w ogóle. To prawie tak jakby fizycznie w ciele coś się rozrywało i kleiło w inny sposób. Taki bolesny, przyspieszony kurs dorastania.
Po roku czuję, że się to powoli wszystko wygładza. Małżonkę muszę pochwalić za wolę naprawiania tego co zepsuła, aczkolwiek szczery żal pojawił się chyba dopiero po tym gdy kompletnie rozsypałem się na jej oczach. Dostrzegam pozytywne strony całej sprawy. Największy, to koniec bylejakości w naszym związku. Jest we mnie jakaś radosna determinacja do ulepszania w tym zakresie. Jest legitymacja moralna do tego by wypracować więcej czasu spędzanego we dwoje kosztem pracy, obowiązków domowych czy nawet dzieci. Kiedyś nie do pomyślenia było, żeby wziąć wspólnie dzień urlopu w pracy po to by włóczyć się we dwoje po krakowskim Rynku. Są dni, że czuję się naprawdę szczęśliwy.
Zapytacie, po co teraz ten post, skoro ma się ku lepszemu. Piszę, bo tych trudnych momentów nadal jest sporo. Gdy pozostaję sam z myślami po pewnym czasie gotuję się wewnątrz. Najczęściej wychodzę wtedy do garażu po to by cisnąć kilka razy z kąta w kąt czymś odpowiednio ciężkim. Bywa też tak, że udaje mi się przełamać i szukam bliskości. Wiele razy zamykaliśmy się przed dziećmi w łazience. Taki szybki seks pomaga. Najgorsze jednak są delegacje. Tragedia po prostu. Po dniu pracy poza domem mam w głowie wojnę; złość, żal, niepokój. Wracam kompletnie przemielony. Generalnie staram się nie okazywać tych złych emocji. Czas na to już był i wydaje mi się, że teraz to już nie na miejscu. Pewnie wiele mógłbym jeszcze pisać co i dlaczego czuję, ale pewnie nie byłoby to nic odkrywczego w tym gronie. Podzielę się tylko obserwacją, że może faktycznie czas leczy rany, ale z drugiej strony te negatywne emocje, chociaż słabnące, pojawiające się regularnie przez długi czas powodują u mnie jakiegoś rodzaju rzmęczenie materiałur1;. Boję się, że w końcu coś pęknie. Chciałbym jakoś od tego odpocząć, ale nie wiem jak.
Liczę na to, że mój post przeczytają inni forumowicze będący na podobnym etapie odnajdywania się na nowo w związku, albo tacy, którzy przez tą fazę przechodzili. Jak radziliście sobie z tymi negatywnymi emocjami? Co Wam pomaga? Czy wrócił spokój? Może stali bywalcy polecą jakiś wątek na forum dotyczący powrotu do równowagi? Z góry dzięki.