Metoda 34 kroków dla kryzysu w małżeństwie na odzyskanie pewności siebie w oczach partnera.
1.Nie śledź, nie przekonuj, nie proś i nie błagaj.
2.Nie dzwoń często.
3.Nie podkreślaj pozytywnych elementów związku.
4.Nie narzucaj się ze swoją obecnością w domu. 5.Nie prowokuj rozmów o przyszłości.
6.Nie proś o pomoc członków rodziny-masz wsparcie teściów póki są po Twojej stronie.
7.Nie proś o wsparcie duchowe.
8.Nie kupuj prezentów.
9.Nie planuj wspólnych spotkań.
10.Nie szpieguj, to Cię zniszczy.
11.Nie mów 'kocham Cię'.
12.Zachowuj się tak, jakby w Twoim życiu było wszystko w porządku.
13.Bądź wesoły, silny, otwarty i atrakcyjny.
14.Nie siedź, nie czekaj na żonę/męża , bądź aktywny, rób coś.
15.Będąc w kontakcie z nim/nią postaraj się mówić jak najmniej.
16.Jeżeli pytasz co robił/a w ciągu dnia, przestań pytać.
17.Musisz sprawić, że Twój partner zauważy w Tobie zmianę, że możesz żyć dalej z nim/nią lub bez niej/niego.
18.Nie bądź opryskliwy lub oziębły, po prostu zachowaj dystans.
19.Okazuj jedynie zadowolenie i szczęście.
20.Unikaj pytań dotyczących związku do chwili, gdy zechce sam/a z Tobą o tym rozmawiać.
21.Nie trać kontroli nad sobą.
22.Nie okazuj zbytniego entuzjazmu.
23.Nie rozmawiaj o uczuciach.
24.Bądź cierpliwy.
25.Nie słuchaj co naprawdę mówi do ciebie.
26.Naucz się wycofywać, gdy chcesz zacząć mówić.
27.Dbaj o siebie.
28.Bądź silny i pewny, mów cicho i spokojnie.
29.Pamiętaj, że jeżeli zdołasz się zmienić,Twoje konsekwentne działania mówią więcej niż słowa.
30.Nie pokazuj zagubienia i rozpaczy.
31.Nie wierz w nic co usłyszysz i 50% tego co widzisz.
32.Rozmawiając nie koncentruj się na sobie.
33.Nie poddawaj się.
34.Nie schodź z raz obranej drogi.
betrayed40
Dziwię się, że po takich doswiadczeniach, używasz jeszcze słowa " na pewno".
Nic w życiu nie jest "na pewno". Na pewno jedynie wszyscy umrzemy.
Nigdy też w życiu nie mów nigdy.
A juz " na pewno" nie polegaj jedynie na słuszności własnych racji. Każdy homo sapiens wyrokuje wedle własnych sadów, słusznych, niekoniecznie słusznych, słusznych tylko po części, bądź nie słusznych wogóle.
Ty również, weź pod uwage wszystkie te ewentualności, bo gdy Ciebie czytam, nie mogę oprzeć sie wrażeniu, ze bierzesz pod uwagę jedynie tą pierwszą.
Pokora jest każdemu potrzebna, nawet tym co mają dużo racji, bo za chwilę mogą jej nie miec wogóle.
betrayed, to nie jest takie proste, jak zresztą nic w życiu. Przez wzgląd na swoje doświadczenia staram się nie wypowiadać w wątkach "zwykłych" zdrad i romansów. Jeżeli masz wewnętrzne przeświadczenie, że w Waszym przypadku nie ma szans, to trzymaj się tego, bo najprawdopodobniej jest jak mówisz. Ratuj pupę w trybie przyspieszonym i zaczynaj nowe życie i nie oglądaj się do tyłu. Jeśli już jest po zawodach, to nie ma się nad czym rozmydlać.
Przypominam tylko, że nie zajmuję stanowiska w sprawie autora wątku, ustosunkowałam się jedynie do wypowiedzi Pskowa.
"Odwaga ludzka jest jak rower, przewraca się, gdy się na nim nie jedzie." Marti Larni
rekonstrukcja - rozumiem, że nie chcesz po prostu powielać tego, co robi betrayed, czyli narzucać swoich przeżyć na sytuację np. moją, w której z oczywistych względów nie "siedzisz"? Ma to oczywiście sens, aczkolwiek wypowiedzi wielu osób z tego forum odnoszące się do ich sytuacji życiowo-romansowej mnie samemu dużo dały. Myślę, że właśnie tylko otwieranie się zdradzonych/zdradzających na tym forum może prowadzić do otrzeźwienia i wybudzenia z letargu wszystkich potrzebujących pomocy, którzy tu jej szukają. Rozwiej moje wątpliwości, jeśli się mylę. Szkoda też, że nie zajmujesz stanowiska w mojej sprawie, ale jeśli moje powyższe myślenie ma odzwierciedlenie w rzeczywistości, to przyjmuję Twoją postawę.
betrayed - mam podobne zdanie jak anula. Przyjmuję jednocześnie, że jeśli ktos raz zdradził, będzie mu łatwiej to powtórzyć w przyszłości, tym bardziej, jeśli sam był motorem napędowym zdrady, a tak było u mojej żony. Ale czy to oznacza, że tak będzie na pewno? Już pisałem, że zdrada to zdarzenie, na które wpływ ma wiele okoliczności - także tych dotyczących naszego związku. Jeśli związek się sypie, jest w nim źle - jak można przyjmować, że tej zdrady nie będzie ponownie? Z drugiej strony jeśli w związku jest dobrze - to po co ktoś ma szukać zdrady (poza tymi, którzy robią to dla sportu)? Wiesz - tydzień temu do ręki wziąłem z żoną album ze starym zdjęciami z czasów przedmałżeńskich, a więc beztroskich, ale takich, gdzie czuliśmy się naprawdę wspaniale i cudownie ze sobą. W albumie natknęliśmy się na kartkę, którą kiedyś napisaliśmy z cechami, które są najważniejsze dla nas u naszego życiowego partnera. I uwierz mi - i ja i moja obecna żona zaznaczyliśmy wtedy "wierność" jako 1 - czyli najważniejszą postawę życiową. Abstrahując od faktu, że w tym momencie poczułem się, jakby mi ktoś ranę otworzył nożem do kości, zdałem sobie sprawę, że wierności nie ma się danej raz na zawsze, bo się tak kiedyś mówiło, w nią wierzyło czy przysięgało przed ołtarzem. Sami mamy na życie bezpośredni wpływ, sami kreujemy naszą rzeczywistość i związek z partnerem. Ważne, by partner miał jeśli nie idealnie taki sam, to jak najbardziej zbliżony punkt widzenia do Twojego w tej kwestii i by to było cały czas pielęgnowane. U mnie nie było i ze strony mojej żony i z mojej. To się nie dzieje samoistnie - swojej kobiecie możesz powiedzieć, że nowa koleżanka w pracy cię zainspirowała i ci sie spodobała, a możesz też jej o tym nie mówić i sam w sobie roztaczać wizje i fantazje - w pewnym sensie już zaczynasz zdradzać. Dotychczas myślałem, że tak jest dobrze - trzymać to w sobie. Teraz widzę, że to wielki wróg i zagrożenie. Widzisz - nie jest istotne, że ktoś cię fascynuje, podoba ci się - ważne, co z tym zrobisz i czy tym uczuciem podzielisz się z ukochaną osobą. Będzie ją boleć, ale lepiej teraz niż za rok w zupełnie odmiennych okolicznościach z aferą łóżkową w tle. Teraz tak właśnie z żoną to sobie układamy, analizujemy i dochodzimy, że brak szczerości w tak fundamentalnych sprawach rozpierdziela wszystko, bo jesteśmy tylko ludźmi - mają prawo nam się inni ludzie podobać. Ale w związku nie jesteśmy odpowiedzialni tylko za siebie. A ja mój związek z żoną dotychczas chyba tak właśnie traktowałem. Moja żona to już na pewno, niestety. Na chwilę obecną jednak piszę to w czasie przeszłym. Mam nadzieję, że jak tu wejdę za rok, dwa, pięć, to będzie to coraz bardziej odległy czas przeszły. Nigdy więcej teraźniejszy. To taka życzeniowość oczywiście...
betrayed - ta układanka ma zawsze dwie strony - jedną jest zdradzony, drugą zdradzający. Nawet jakbym stawał na głowie, a moja żona nie chciałaby powrotu naszej miłości, nie chciałaby ze mną żyć, to by po prostu tak nie było. W Twoim przypadku było być może inaczej, ale ja po ciężkiej niemal dwumiesięcznej walce (która mimo wszystko trwa nadal tyle, że już nie jest tak wyczerpująca i niszcząca) widzę przełom u mojej żony. Przeżywaliśmy wszystko w tym czasie - od słów o rozwodzie, po słowa o wzajemnej nienawiści do siebie. W międzyczasie pojawiały się wspomnienia i słowa o dalszej miłości do siebie. Górą były jednak emocje. Bardzo negatywne emocje. Dalej niejednokrotnie biorą górę, ale już tu staramy się znajdywać taką furtkę ratunkową dla nas - coś czego nigdy nie robiliśmy i szliśmy w zaparte - każdy broniąc swojej racji. Dziś w krytycznych momentach któreś z nas odpuszcza. Inaczej już byśmy ze sobą nie byli, a to przecież dopiero 2,5 miesiąca minęło. Dorastamy, dojrzewamy razem z niewdzięcznicą zdradą. Pomimo zniszczenia, buduje ona w nas lepszych ludzi. Czuję totalną dysharmonię i rozbieżność w tym, ale czuję też, że ta dysharmonia jest rzeczywista - przynajmniej jestem tego pewien po sobie. Nie wywiesiłem białej flagi, nie zaparłem się jak dumny samiec - zacząłem od prostego pytania - czy sam chciałbym żyć z kimś takim jak ja. I z takim, jakim byłem - z maską na twarzy nawet wobec żony, nie chciałbym być. Nikt nie mówi tu o całkowitej zmianie siebie. Może wystarczy wyostrzyć pewne schowane uczucia, może wystarczy schować wizerunek macho i przestać spotykać się z kolegami, dla których opowiadanie o tym, jak mu żona dobrze zrobiła i jaka to fajna **** pojawiła się w pracy stanowi esencję marnego potwierdzenia własnej męskości? Może w końcu wystarczy przestać grać w pewnych sytuacjach przed samym sobą kogoś innego niż się jest w rzeczywistości? Bycie sobą to chyba klucz.
Wczoraj poryczałem się jak bóbr ogladając nasze zdjęcia z tego roku i 2011, czyli wtedy, gdy toczyła się zdrada. I zadawałem sobie pytanie - gdzie na twarzy mojej żony był brak szczęścia, niezadowolenie? Nie widzę tego... W pewnym sensie szukam racjonalności gdzieś, gdzie jej nie ma. Bo tak naprawdę faktu zdrady nie jesteśmy w stanie pojąć naszymi myślami, wymyka się to poza pewne ramy naszego świata, systemu wartości. Niejednokrotnie mam takie schizowe myśli, że jestem żołnierzem na wojnie na polu walki - odwracam się - i widzę po sam horyzont spaloną ziemię, spalone drzewa, spalone domy. Pustkę, nie ma nic. Zero. Wszystko czarne. Nie wiem, czemu to do mnie wraca. Czemu to ma służyć? Zaczynam myśleć - co się dzieje z psychiką ludzi na wojnie - przecież - my zdradzeni tez taką małą wojnę prowadzimy w nas samych. W pewnym sensie walczymy ze swoim światem wartości - chcąc przyjąć tego, kto zdradził i dalej z nim żyć, dosłownie uderzamy w samych siebie, bo przecież romans i zdrada nie były nawet wkalkulowywane w nasz związek, naszą miłość. Odrzucaliśmy to. Następuje więc całkowite przewartościowanie wielu spraw, naszych myśli, postrzegań. To jak właśnie u takiego żołnierza - jedzie na wojnę mając w sobie jakąś wyższą ideę, motywację walki za ojczyznę, o dobro. Wraca z wojny jako wrak - widział gwałty, śmierć, rzeź, niezrozumiałe zło. Nie pojmuje tego, to przecież nie on, to nie tak miało być. Jakikolwiek system wartości przestaje istnieć, na wiele rzeczy staje się obojętny. Ja mam tak samo. Do wielu rzeczy podchodzę już teraz ze znacznie większym dystansem. Nie muszę już mieć unikatowej odznaki, które kolekcjonuję, nie muszę już być na danym wydarzeniu, bo beze mnie tez się odbędzie. Zacząłem dostrzegać wielką siłę relacji międzyludzkich. Dotychczas podchodziłem do tego mocno materialnie, nawet opisując wątek "mojej" zdrady łapię się na tym, że tak właśnie traktowałem moją miłość - przeliczana była na drogie ubrania, bieliznę, biżuterię. Teraz zaczynam powoli czuć, że nie tędy droga. Że to tez jest potrzebne, ale o wiele ważniejsze, by spędzać razem czas, szanować siebie, w ukochanej osobie widzieć przyjaciela, a nie kogoś, kim można zamieść, bo ma słabszą psychikę. Czy to słuszne? Tak to widzę w sobie. Zaczynam cieszyć się byle bzdurą - cieszy mnie wypita kawa rano z żoną, cieszy mnie widok jej włosów jak zasypiamy razem, dziś razem byliśmy oglądać meble. Wiem - pierdoły. Ale kiedyś było mi to obojętne, a wręcz mnie denerwowało. Co więcej - nie zastanawiałem się nad tym, robiłem to mechanicznie i w ogóle nie zwracałem uwagi na to, że to jest dar. Że nie każdy ma takie szczęście, by czuć miłość i z tą osobą, którą się kocha być na co dzień. Postawa mojej kobiety mnie w tym buduje coraz bardziej. Nawet przy moim upadku, gdy w czasie zbliżenia pojawiły się straszne wspomnienia i całkowicie się wycofałem z możliwości bycia w niej, przeżywania chwil, których kiedyś bym nigdy nie odpuścił - czułem, że moja żona przeżywa to razem ze mną. Płacze, prawdziwie żałuje. Nie wierzę w taką grę, jeśli ktoś powiedziałby, że to właśnie gra i brak szczerości... To mi dodaje sił w przekonaniu, że zrobiłem dobrze podejmując o nas walkę i że moja żona też robi dobrze tą walkę o nas tocząc każdego dnia. Teraz przychodzi jednak czas na najgorsze i najdłuższe - budowę czegoś nowego, na nowych zasadach, wartościach. Poznawanie siebie na nowo. Dobrze, że mam dziś 31 lat. Nie wiem czy za 10-15 lat znalazłbym w sobie taką motywację, by to układać praktycznie od podstaw.
pskow - jakim cudem dowiedziałeś się o zdradzie po 4 latach? Żona sama romans skończyła? Biorąc od uwagę, że minęły 4 lata, miałeś znacznie lepiej ugruntowaną pozycję do walki z tymi uczuciami, których nie da się umysłem ogarnąć bez rozpaczy. Ale w Twoich słowach widzę potwierdzenie tego, co sam czuję i co sama moja żona teraz mówi - prawda, prawda i jeszcze raz prawda. Tyle, że widzisz - mając w świadomości, że minęło u mnie niecałe 2,5 miesiąca od wykrycia romansu, ja nie jestem w stanie zawierzyć, zaufać. Nie teraz. Nie wiem czy będę w stanie kiedykolwiek, z czasem na pewno będzie to ustępowało, nie wiem jednak czy ustanie całkowicie. Ale teraz jest to ograniczone w sposób przemożny. Ostatni post Bacello jest dla mnie znamienny w zasadniczej kwestii każdego związku - zaufania.
Napisałeś: "Wspomniałem coś o wrogu. Tak, odkryłem go i nienawidzę i teraz będzie już zawsze na moim celowniku." - możesz napisać o tym coś więcej?
Jak zwykle się rozpisałem. Pewnie wielu to odstrasza i kompletnie odpuścili czytanie tego tematu . W pewnym sensie jednak poszukuję zrozumienia, akceptacji i co ważne waszego spojrzenia na wiele spraw, wątków czy to dotyczących zdrady, zaufania, akceptacji czy miłości. Mnie to buduje, bo wychodzę poza pewne schematy narzucone mi przez życie. Wielu postaw nie znam, bo nie mam prawa ich znać. Postępujemy tak, jak w życiu widzieliśmy i poznaliśmy jakieś postawy, zachowania. Nie da się zrobić czegoś, nie mając w świadomości przeżytego takiego wzorca. Boże, mam nadzieję, że mnie rozumiecie .
Rozwijasz się. Ale nie szukaj odpowiedzi na pytanie dlaczego, bo utkniesz lub zaczniesz popełniać błędy. Pytanie na dziś i kolejne dni jest, co dalej i czy razem czy osobno nad innym nie radzę a może inaczej, nie powinieneś się zastanawiać dla własnego dobra.
Plemplem81 chciałbym się mylić ale czytam wypowiedzi koleżanek i kolegów z forum i zawsze schemat jest ten sam. Czy zdrada może wzmocnić związek nie wiem, nie w moim przypadku. Czy w Twoim przypadku tak bedzie możliwe, fajnie by było jak by się udało. Niestety jestem realistą i teraz gdy spadła zasłona widzę czytam zachowania mojej zony (mam na tyle komfortową sytuację że wiem wszystko ona nie ma o tym pojęcia). Tak jak pisałem w moim przypadku - kto raz złamał barierę za trugim bedzie miał prościej tak już jest. To tak jak z nałogowym palaczem który rzucił palenie wystarczy raz zapalić i na 99% wróci się do nałogu. Mam nadzieję że uda wam się ale moja rada obserwuj bo tak jak napisała koleżanka nic nie jest na pewno.
Minął kolejny czas i zaczynam mieć wrażenie, że moje życie płynie jak w jakiejś kapsule czasu. Okazuje się, że moja żona jest...w ciąży. Wyniki wskazują jednoznacznie na termin powstania nowego życia na końcówkę czerwca. I tu jest spory problem, bo owszem wyjechaliśmy wtedy z naszego miasta na 10 dni i codziennie się kochaliśmy, ale też moja żona 22 czerwca widziała się ze swoim fagasem, bo ją chciał koniecznie odwieźć do lekarza. Tego dnia po 50 minutach od wyjścia żony z domu zadzwoniłem do niej i zorientowałem się, że nie jedzie pociągiem tylko autem (odgłosy mijanych aut). Okazało się, że już stali w miejscu docelowym oddalonym 20 km od naszego miasta. I teraz cały czas sobie zadaję pytanie - czy realnie rzecz biorąc była opcja, żeby w ogóle coś wtedy między nimi zaszło biorąc pod uwagę te uwarunkowania + fakt, że przecież stali autem w centrum dużego miasta. O tyle te myśli mnie dręczą, bo przecież wiem, że rżnęli się w jego aucie 3-krotnie. Więc wiem też, że moja żona zdolna jest absolutnie do wszystkiego, do najbardziej zdzirowatych zachowań.
Żona zapewnia mnie cały czas, że to moje dziecko, że tamten temat zakończyła w czerwcu. A mi siada psychika, jak mówię rodzinie, która zna temat, że będę drugi raz tatą, a oni z rozbrajającą szczerością pytają mnie - "a czyje to jest dziecko?".
Powoli układałem sobie wiele rzeczy, na wiele zacząłem znajdywać odpowiedzi, a tu łup, taka wieść. Od razu oczywiście powiedziałem żonie, żeby zdawała sobie sprawę z tego, że ten dzieciak nie będzie spełniał żadnej funkcji naprawczej w naszym związku, bo nie chcę jego obarczać ewentualnym niepowodzeniem, gdy nie będziemy dalej razem. Żona zresztą też tak do tego podchodzi. Tyle, że w pewnym sensie bardzo blokuje mi to teraz możliwość pewnych działań związanych z rozmowami z żoną, wchodzeniem w pewne tematy, które niejednokrotnie kończyły się w sposób, nazwijmy to, trudny.
Ostatnie dni były dla mnie znów ciężkie - dalej miewam masakryczne zmiany nastrojów, dalej czuję, że mój uśmiech jest wymuszany. Dalej idę ulicą, jestem w pracy, kąpię się, robię pieprzoną herbatę i myślę o tym wszystkim. O tym jak jej było dobrze, jak mnie oszukiwała. I zadaję sobie coraz częściej pytanie - czy ja jestem masochistą, że do tego ciągle wracam? Nie potrafię tych myśli odgonić, bywają momenty, że nie myślę o tym i wgłębiam się w coś innego, co mnie interesuje. Ale to są jak napisałem tylko momenty. Wiem - powiecie czas, ja sam to przecież mówię. Ale we mnie te myśli są cały czas tak samo silne. Nie czuję, by to ustawało. Teraz doszła jeszcze wieść o dzieciaku i moje życie staje się rozpierdzielone już całkowicie. To paranoja, że będąc w związku małżeńskim zadaję sobie pytanie - czyje to dziecko jest? Jedynym rozwiązaniem będą chyba testy DNA.
O cholera, no to ładnie. Nawet jeśli to jest Twoje dziecko, to żebyś się o tym przekonał musi minąć tyyyyyyyyle miesięcy. A tak na zdrowy rozsądek trzeba przecież w tym czasie dbać o samopoczucie i nie tylko Twojej żony, bo ona to ona, ale dzieciaczek, który się w niej rozwija nie jest niczemu winien i nie wolno go narażać, niezależnie od tego , kto jest jego ojcem.
Ja bym chyba ściągnęła za ryj tego faceta i niech śpiewa, kiedy rżnął się z Twoją żoną. Chociaż, co to właściwie da w tej patowej sytuacji. Plemplem, nie można jednoznacznie określić dnia poczęcia, ten moment jest podawany tak pi razy oko.
Co do tego , co się dzieje w Twojej głowie. Te wszystkie objawy, o których piszesz są absolutnie normalne w tej nienormalnej sytuacji. Nie jesteś masochistą, tylko człowiekiem po głębokim urazie psychicznym. Najszybciej wychodzą z tych "maniactw" ludzie, którzy mają możliwość i szczęście odizolować się od osoby, która te urazy wywołała.
Trzymaj się Plemplem, tylko nie wiem czego, może jakiejś ściany.
"Odwaga ludzka jest jak rower, przewraca się, gdy się na nim nie jedzie." Marti Larni
Plemplem81, dokonałeś już wielu rzeczy niemożliwych dla prostych śmiertelników. Ostatnie twoje wpisy były dla mnie tak mądre, że miałem dużą nadzieję, że sobie poradzicie.
Mam nadzieję, że to jest twój ostatni krzyżyk do całości.
Prawdę mówiąc dla faceta jest to ogromny cios i sam nie wiem co bym z tym zrobił. Tak już nas zaprogramowała ewolucja, że brzydzimy się zdradą wybranek, aby nie wychowywać nie swojego potomstwa. Sama myśl jest paraliżująca.
Gdybyś ty zrobił dzieciaka na boku, twoja żona nie musiała by go wychowywać, gdy twoja żona, ty musiałbyś przeznaczać swoje zasoby, energię, czas itd. na nie twoje dziecko. Dlatego myslę, że potencjalnie konsekwencje zdrady kobiet są wieksze.
Ciężko wierzyć kobiecie po czymś takim, więc jeśli warunkujesz dalszy sens bycia razem od tego czy urodzi wasze dziecko, czy jakiegoś ruchacza, to musicie przetrwać do badań genetycznych.
To, że ona zapewnia, to nic nie znaczy. Albo wie napewno, albo chce wierzyć w to co mówi, albo sama nie wie nic. Stawiam na to, że wierzy w to co mówi i z jej punktu widzenia mówi prawdę bo nie ma powodu by kłamać, tyle, że sama też się może zdziwić.
Faktycznie blokuje to wiele rzeczy. Najlepiej założyć, że to wasze dziecko (tak myślę), bo to najbardziej prawdopodobne. Ale choćby został promil wątpliwości, to i tak będzie robił swoje, póki definitywnie się nie stwierdzi.
Czy ta kobieta zdaje sobie już sprawę jakie szambo wam zgotowała, czy jeszcze nie ? Oczywiście nie myślała, że taki bedzie rozwój tego co zaczęła. Wszystkie które zdradzają, wogóle się z tym nie liczą, bezmózgi jakieś totalne.
Z samym sobą znów musisz coś ustalić i się tego trzymać.
Ciężki okres przed tobą, nie daj się negatywnym emocjom, bo pewnie nie potrzebne.
Z technicznego punktu widzenia można ustalić ojcostwo jeszcze w czasie ciąży, ale przy okazji (inwazyjnych) badań prenatalnych. Badania takie zlecane są zazwyczaj przez lekarza ginekologa wtedy, kiedy istnieje podejrzenie, że dziecko narodzi się chore (np. obciążone wadą genetyczną). Trzeba być świadomym, że pobranie materiału do badania (np. płynu owodniowego) wiąże się z pewnym ryzykiem, m.in. z ryzykiem utraty ciąży, stąd też lekarz ginekolog zleca takie badanie, kiedy istnieje ku temu konkretne wskazanie. Część materiału pobranego do badania prenatalnego można wykorzystać w teście ojcostwa. Zazwyczaj badania takie wykonywane są ok. 15 tygodnia ciąży. Jeżeli przyszła matka ma skierowanie na prenatalne badanie inwazyjne, a przy okazji chciałaby wykonać badanie ojcostwa, należy zgłosić się do laboratorium genetycznego oferującego takie analizy.
Więcej informacji na ten temat:
JakichWiele, to oczywiste. Też o tym od razu pomyślałem. Czy coś sugerujesz ???? Jeśli punkcję robi ktoś doświadczony, to ryzyko jest nieduże, ale nie wiem czy w tym przypadku bym ryzykował. Gorzej chyba będzie ze znalezieniem skierowania, chociaż wszystko zależy od osoby.
Nie chciałem wchodzić na kontrowersyjny grunt, ale informacja byłaby w połowie ciąży i skróciłaby tylko czas oczekiwania na informację o kilka miesięcy. Wątpliwa korzyść. Dla wielu autorytetów to stanowczo za późno, gdyby ktoś czasami pomyślał o aborcji, najczęściej do 12 tyg, chociaż są kraje, które w szczególnych przypadkach dopuszczają do 22 tygodnia ciąży. Patrząc na to biologicznie, nie mówiąc o etyce, mało kto by się na to zdecydował, bo co ten człowieczek jest winien, że poczęto go w głupi sposób?
Smutne to, bo dla mnie rozpieprza to zupełnie sens małżeństwa i rodziny. Nie jestem aż tak zdystansowany do życia, żeby żyć z pamiątką zdrady, dla mnie to za duże emocje. Osobiście zebrał bym dane środowiskowe odnośnie poczęcia (terminy, zabezpieczenia), aby mieć nadzieję i cierpliwie bym poczekał. Okres oczekiwania na werdykt, byłby następnym wspaniałym prezentem zafundowanym przez ukochaną osobę. To są właśnie odroczone konsekwencje zdrady. Każda ciąża po zdradzie, to duże wątpliwości dla faceta, nawet, gdy odstęp od możliwego zajścia jest duży.
Po wymianie PW z autorem wątku mam wrażenie, ze dla niego istnieją bardziej fundamentalne problemy do rozwiązania, nie bagatelizuje oczywiście problemu wychowania dziecka, jednak jakby na to nie patrzeć przy wyjaśnieniu w swoim życiu całej reszty problemów, dla Plemplem81 kwestia ojcostwa i wychowania może nie stanowić bariery nie do przebycia. Możliwe, ze taki maluch byłby dla niego równie wielkim szczęściem jak jego własne to dziecko a dzieci kocha się za to ze są dziećmi.
Yorik napisał/a: JakichWiele, to oczywiste. Też o tym od razu pomyślałem. Czy coś sugerujesz ????
Jeśli pytasz, Yorik, o aborcję, to absolutnie nie było moim zamiarem czegokolwiek sugerowanie w tej kwestii. Podałam tylko możliwe rozwiązanie, by nie czekać do rozwiązania z obawą, o to, kto jest ojcem dziecka ( lub raczej nim nie jest ), choć oczywiście istnieje 1-2% ryzyka, że nastąpi poronienie.
Zresztą, po słowach tezeusza, ten poboczny wątek wydaje się nieaktualny.
W nawiązaniu do postu Tezeusza. Ja również odnoszę wrażenie, że Plemplem należy do tych wielkich duchem "zwykłych" ludzi, którzy potrafią sobie poradzić z emocjami związanymi z wychowywaniem "pozamałżeńskiego" dziecka. I w razie czego otoczy je miłością małemu człowiekowi należnego.
Niestety problemy związane z taką sytuacją dopadają w najmniej spodziewanym momencie. Często bywa tak, że biologiczny tatuś, przypomina sobie o potomstwie wtedy, kiedy jest to wręcz niepożądane i krzywdzące dla rozwoju osobowościowego małego obywatela.
Myślę, że takie sprawy należy niestety unormować od strony formalnej i prawnej jak najszybciej. Jeśli medycyna daje możliwość określenia , kto jest ojcem biologicznym już w okresie wczesnej ciąży, to dobrym posunięciem byłoby o to zadbać. W dłuższej i szerszej perspektywie , w sytuacji kiedy Plemplem niezależnie od tego czy jest brzydko mówiąc sprawcą ciąży i tak chce to dziecko wychowywać, dokładanie kolejnej niewiadomej może mieć katastrofalne skutki dla tej rodziny. Jeżeli chodzi o żonę naszego kolegi, no cóż...Wiadomo, że jej wiarygodność jest w tym momencie zerowa. Nikt nie ma obowiązku, a nawet prawa wierzyć jej w tej arcyważnej kwestii na słowo. Uczciwie byłoby natomiast, gdyby sama zgłosiła się na takie badanie, uczciwie wobec męża, rodziny , ale przede wszystkim tego nienarodzonego dziecka.
"Odwaga ludzka jest jak rower, przewraca się, gdy się na nim nie jedzie." Marti Larni
Ciężko wierzyć kobiecie po czymś takim, więc jeśli warunkujesz dalszy sens bycia razem od tego czy urodzi wasze dziecko, czy jakiegoś ruchacza, to musicie przetrwać do badań genetycznych.
To, że ona zapewnia, to nic nie znaczy. Albo wie napewno, albo chce wierzyć w to co mówi, albo sama nie wie nic. Stawiam na to, że wierzy w to co mówi i z jej punktu widzenia mówi prawdę bo nie ma powodu by kłamać, tyle, że sama też się może zdziwić.
To nie tak Yorik. Chodzi mi tu o inną rzecz. Gdyby to było dziecko tego typa (o ile w ogóle z nim współżyła w tamten dzień 22 czerwca), a moja żona, by mi o tym powiedziała, to nie odrzuciłbym jej. A już na pewno nie odrzuciłbym jej na samym starcie, od razu. Po raz kolejny usiadłbym z nią do rozmowy. To był czas, gdy jej odbijało, motała się, nie wiedziała co robić. Dla faceta to potwarz mieć świadomość, że dziecko, które nosi jego żona nie jest jego. Dla mnie w obecnej sytuacji już nie. Rogaczem już będę do końca życia i nic tego nie zmieni. Ale chcę i żądam jednego - PRAWDY. Najgorsze jest to, że zdaję sobie sprawę, że wymagam tego od osoby rozchwianej emocjonalnie i psychicznie, która całe życie kłamała, by przetrwać. Więc i tym razem może kłamać, choć zapewnia mnie na wszystko co możliwe, że to moje dziecko. Tyle, że w połowie czerwca przysięgała mi na życie naszego dziecka, które jest na świecie, że z tym typem się już więcej nie skontaktuje, a jednak miała z nim dalej kontakt. Tak więc, jak napisałem - przyjmuję to, że dzieciak może nie być mój. Dramat.
Kocham jednak tą kobietę. Ona to wreszcie widzi i zaczyna wracać do takiej, jaką ją znałem. Może to też takie uśpienie mnie? Mówi, że moja miłość pokazała jej, jaką głupote zrobiła. Ze nigdy w życiu by tego drugi raz nie zrobiła, że chciałaby cofnąc czas, gdyby tylko mogła. Czuję w niej uczucie, oddanie, takie jak wtedy, gdy kochaliśmy się w sobie przez całe narzeczeństwo i parę lat po ślubie. Przyzywczajenie to zabiło i nomen omen idealnie trafiło z okresem w lata, które psycholodzy oceniają na najbardziej niebezpieczne - 4-5 lat po ślubie. Niemniej jednak moja żona już nie ucieka od rozmów, jak widzi moje schizowe nastroje próbuje mi pomagać, chce żebym się dzielił z nią, wręcz prosiła, bym mówił jej jak mam znów jazdy, to żebym jej mówił, bo ona chce to dzielić razem ze mną.
W tym wszystkim zdaję sobie jednak sprawę z jednego ważnego czynnika - o czym też mojej żonie powiedziałem. Jej drastyczna zmiana w postepowaniu i podejściu nastąpiła w momencie, gdy dowiedziała się, że jest w ciąży. Wcześniej była bardzo wycofana, oceniała sprawę jasno, mówiła mi wprost, że jej uczucia do mnie nie są takie silne jak kiedyś. To bolało cholernie, ale wiedziałem na czym stoję. Dziś mam wrażenie, że ten nienarodzony jeszcze dzieciak w mojej żonie wzmożył uczucie, co jest jak najbardziej realne, jeszcze przyjmując, że nie kłamie w tej kwestii i dziecko naprawdę jest moje. Jednakże kobieta w ciąży zawsze chce mieć oparcie, silną rękę, pomocną osobę - a ja przecież zawsze z nią byłem w najtrudniejszych momentach. Więc z psychologicznego punktu widzenia choćby jest to najnormalniejsze postępowanie (czysto egoistyczne, a jakże...) i wcale nie jest powiedziane, że oznacza ono, że nagle wielka miłość do mojej osoby wróciła do mojej żony. Uwarunkowania, w jakich się znaleźliśmy mogą ją skłaniać do takiej postawy, tym bardziej, że okres ciąży znosi bardzo źle. Zdaję sobie z tego sprawę, ale też wiem, że jeśli tak jest, to wyjdzie to wcześniej czy później po urodzeniu dziecka. Czuję, jakby to była loteria. I chyba życie po zdradzie jest właśnie taką loterią.
JakichWiele - czytałem o tej możliwości też wcześniej, ale nie zdecydowałbym się, chociażby ze względu na to, że jest ryzyko nawet 1-2 % poronienia. Nie ma takiej opcji. Test DNA i tak zrobię, żeby mieć pewność dla samego siebie i najważniejsze wiedzieć, czy zostałem ponownie oszukany, już chyba w znacznie bardziej fundamentalnej sprawie, aniżeli sama zdrada. Bo danie nowego życia oznacza chęć zatrzymania części tego kogoś chociażby w takiej postaci. O ile brzmi to kompletnie surrealistycznie, to na dziś dzień niczego nie przyjmuję jako nierealne. Wszystko, każdą ideę i myśl z tym związaną trzeba przemyśleć i zobaczyć z każdej strony, bo dotychczas też przyjmowałem za pewnik, że moja żona mnie nigdy nie zdradzi.
rekonstrukcja - jak mam te słowa interpretować: "dokładanie kolejnej niewiadomej może mieć katastrofalne skutki dla tej rodziny."?
Czuję, jakby to była loteria. I chyba życie po zdradzie jest właśnie taką loterią.
Tak, to jest loteria. Chyba w PW Ci napisałem że Twoje logiczne myślenie jest zarówno Twoim sprzymierzeńcem jak i wrogiem dlatego życzę Ci mnóstwa sił i powodzenia.
I właśnie tego, co najważniejsze w tym momencie Plemlpem nie dostaniesz. Pomijając wszystko, Twoja żona nie jest w stanie tej prawdy Ci dać, bo jej nie zna. Nawet gdyby miała najszczersze chęci. Ponieważ żadna kobieta, która w krótkim odcinku czasowym współżyje z dwoma partnerami i zachodzi w ciążę, nie jest w stanie określić, który z nich jest "sprawcą" ciąży. Nawet gdyby z jednym miała stosunek w czasie, który wypadałby w czasie tzw dni bezpłodnych , a z drugim płodnych. Natura lubi płatać figle.
Można tylko gdybać, chcieć, lub zakładać , czyje to dziecko. Na pewno Twojej żony i na tym się kończy ta jej pewność . Bez sprawdzenia przy pomocy testu to wróżenie z fusów.
"dokładanie kolejnej niewiadomej może mieć katastrofalne skutki dla tej rodziny."
Plemplem, ja wiem co przeżywasz, przecież sama jestem zdradzona. Mimo tego, że jesteśmy różnej płci potrafię się doskonale postawić w Twojej sytuacji, czyli mężczyzny świeżo po zdradzie, który właśnie się dowiaduje , że będzie ojcem, nie wie czy swojego dziecka. To nie ma znaczenia, że jestem kobietą, mam bardzo otwartą przestrzeń współodczuwania. I powiem tak, DLA MNIE TO JEST MIAŻDŻĄCE jak "wchodzę" w Ciebie. Dostrzegam całą paletę wszelakich emocji , sprzecznych uczuć, mnogość niuansów, które obecnie kotłują się w Twoim sercu i głowie. Rozsadzały Cię, a teraz mimo olbrzymich , napęczniałych do bólu rozmiarów, zostały sprasowane przez prawdziwego kolosa : CIĄŻA. I to wtedy, kiedy pomalutku wychodziłeś z pierwszego szoku. Wtedy, kiedy milimetr po milimetrze zaczynałeś ogarniać temat zdrady w rodzinie Plemplemów.
Plemplem, napiszę teraz coś , co jest zapewne dla każdego normalnego człowieka , a za takiego i Ciebie absolutnie uważam,oczywiste. Świadomość powstania nowego życia w każdej ( normalnej) rodzinie niesie za sobą olbrzymią radość i niesamowitą metafizykę. Nieważne, czy ta rodzina ma jakieś problemy np. materialne, czy ciąża jest zaskoczeniem, czy też czymś wyczekiwanym. TO POPROSTU CUD , choć niby tak naturalny . Jednoczy, scala, ociepla, jest błogosławieństwem, czymś nadprzyrodzonym. Ale niestety nie w Waszej sytuacji, która jest z powodu zdrady krańcowo nienormalna. Cholera, to jak wstawianie kołyski z bezbronnym noworodkiem do zdewastowanego pokoju , w którym tynk odpada kilogramami ze ścian , a z sufitu leje się brudna woda z przerdzewiałej rury kanalizacyjnej. A na dodatek nie wiadomo, czyje to dziecko.
Sama jestem matką dwójki dzieci, wiem jak się człowiek trzęsie w ciąży, czy wszystko jest dobrze, stara się unikać wszelkiego ryzyka. Ale nie wyobrażam sobie, żebym będąc w sytuacji Twojej żony, nie wykonała badania, które jednoznacznie określi, kto jest biologicznym ojcem. I nie przesadzajmy z tym ryzykiem związanym z metodą pobrania materiału. Nie wspominając o tym, że przy okazji można sprawdzić, czy z dzieckiem jest wszystko w porządku.
Wiesz, co mnie niepokoi? Że Twoja żona na takim luziku podchodzi do sprawy. Ona ma w d(u)pie ciebie, oraz to, że to przecież WY (oby! ) jesteście w ciąży, więc jesteś bardzo ważny i potrzebny jako zdrowy emocjonalnie drugi filar tejże ciąży. Jej nie wolno teraz stresować, więc sprawa stanęła w miejscu. A Ty weźmiesz na bary nabranie wody w usta, choć już i tak nieźle Cię kobieta przytopiła . Właściwie utopiła i nie mówię o ciąży. Dasz radę? Odpowiedz sobie szczerze, dasz radę ?
Plemplem, mnie coś innego za
Post doklejony:
Sorry,nie zauważyłam, że na dole został mi jakiś kawałek zaczętego wcześniej zdania. Można to wykasować?
Edytowane przez rekonstrukcja dnia 30.08.2012 23:26:44
Pemplem, Ty chyba jesteś wspaniałym człowiekiem. Przechodzisz trudniejsze chwile ode mnie, a widzę, że trzymasz się, mówię o tym co widać na zewnątrz, naprawdę dobrze. Domyślam się, że wewnątrz siebie samego nie odczuwasz tego już tak pozytywnie. W każdym razie pozwól, że wyrażę swój podziw dla przede wszystkim Twojego dobra i charakteru.
Trzymaj się. Ty w zasadzie wszystko sam wydedukowujesz jak najbardziej prawidłowo. Nic tylko czytać brać przykład, uczyć się, stawiać za wzorzec.
Wiesz czego nam Plemplem brakuje? W moim przekonaniu wzorca. Takiego jakiegoś filmowego lub książkowego bohatera, zdradzonego, ale który w swojej wzniosłej osobowości, ciekawej kreacji, metafizycznego optymizmu, mógłby dodawać nam otuchy, tworzyć klimat pogody ducha i zagrzewać do życia, do starań o coś co niewątpliwie musi istnieć, a jest dobre, szczęśliwe i ponad ten smutny obecny nasz los. Dobrze nakręcone filmy to potrafią. Muzyka, sugestywność postaci i sytuacji, jakaś wzniosłość, może nutka melancholii, ale nade wszystko optymizm i siła do życia, do pokonywania trudności. To jest nam potrzebne.
Znasz Plemplem coś takiego? Ja czegoś takiego szukam, ale do tej pory nie znajduję. To znaczy może coś tam, ale nie jest to to, czego bym tak najbardziej pragną.
Plamplam, musimy jakoś iść przez to zasrane życie. Ważne, żeby samemu się nie szmacić, chociaż czasem rzeczywiście wydaje się, że ta przyjemność seksualna warta jest swoich konsekwencji, które właśnie my odczuwamy. W końcu to największa ludzka przyjemność. Ech....
Trzeba coś postawić jako kontrapunkt przeciwko temu hedonizmowi. Hedonizm to błąd. Może Nietzche? Też błąd.
Jest taki jeden film, który mi się podoba, ale wstydzę się .
Cześc Pelmplem
Mówisz,że żądasz PRAWDY.Racja,prawda ważna,rzec można ze najważniejsza w zyciu,nawet biorąc pod uwage odważną tezę,że ilu ludzi na świecie tyle prawd dotyczących jednego wydarzenia.Niby banał,ale jak się nad tym zastanowić,pewnie coś w tym jest.
Ja chyba zastanowiłąbym sie,do czego Ci ta prawda jest potrzebna,bo widzisz,z prawdą po zdradzie,jest tak,że niby zdradzonemu jest potrzebna,lae z własnego doświadczenia wiem,że boli chyba gorzej niż sama zdrada.Dowiadujesz sie,dlaczego(pewnie stek bzdur podpartymi banalnymi argumentami zrzucającymi wunę na Ciebie),potem pytasz -gdzie(tu może sie okazać,że MUSISZ wymienić sypialnię,że nie będziesz omijał szerokim łukiem lubiane miejsca),potem będziesz drążył -Jak(tu pewnie nie otrzymasz żadnej odpowiedzi,chyba,że niewierna ,oczywiście oskarżając Ciebie ,dorzuci kilka młao estetycznych faktów z życia erotycznego z kochankiem,bo TY tak nie lub iłeś,nie chciałeś,nie akceptowałęś.
Jak zwykle napiszę odnosząc się do mojej zdrady,to wiem na pewno,to przeżyłam,to przepłakałam,ba,przewyłąm,to długi czas zadawania sobie pytan własnie w związku z PRAWDĄ.Mnie ta prawda o mało nie zabiła,bo ciężko sobie uswiadomić,że dajesz się komuś oszukiwać przez długi czas,że dajesz się zmanipuować do granic możliwości,że żyjesz tak naprawdę w kiepskiej telenoweli,ba,grasz nawet jedną z głównych ról,tylko nijak ma się do wynagrodzenia i Twojej zgody na angaż.
Mnie wiadomośc Z KIM-zszokowała,gdzie-powaliłą na kolana,za ile-połozyła na łopatki,jak długo-przygięła kolanem do ziemi.
Podnoszenie się po takije prawdzie jest długie i cholernie boli,to ból zadawany po ostrym ,tepym narzędziem w każdą cząstkę ciała,ból,ktry nie znika nawet na moment.
-Jak zauważyłeś nie napisałam o prawdze-.DLACZEGO.
Chociaż....Szczęśliwi Ci,w całym nieszczęściu zdrady,któzy od razu usłyszą;
-BO CIĘ NIE KOCHAM,KOCHAM JĄ.
Ta prawda została przede mną ukryta,usłyszałam wiele innych,ale nie tę i w te wiele innych długo chciałam uwierzyć,zrzucając winę na kochankę.Wybielając niewiernego,walcząć z wiatrakami o Rodzinę,próbując ratować małżęństwo,w któym miłość byłą już tylko z mojej strony.
Czy dzisiaj wolałbym nie wiedzieć?
Dzisiaj wolałabym dopiero na spokojnie się dowiedzieć,bo łatwiej przyjąć prawdę z rąk OBCEGO człowieka,niż takiego,którego się kocha,ufa mu się.
Dziś moja reakcja byłaby inna.
Tyle rozum.
Serce widzi to tak;
w tamtym momencie swojego zycia bardzo chciałam PRAWDY,potrzebowałam jej,dostałam ją,ale trzeba nadmienić,że tylko część od gada,resztę od innych i pomimo wszystkiego,co się stało w sumie nie żałuję,że ją poznałam.
Ale na pytanie,czy PRAWDA była warta wszystkiego co stało się po tym jak ją [poznałam-powiem NIE.
Nie znaczy,że wolałabym nie wiedzieć,znaczy to tylko tyle,że bolła jak cholera,a każdy człowiek stara się unikać bólu,jakoś nie należę do gatunku masochistó i cenię sobie spokojne życie.
Prawda dzisiaj?Po zdradzie,w nowym życiu;
Nauczka gada zostawiła po sobie ślad,nie umiem rozmawiać,chyba dlatego,że boję się,że prawda znowu będzie bolała.W większości problemów tak nie jest,nie boli,a mimo wszystko gdzieś jakaś klapka się nie otwiera.
Więc zastanó się raz jeszcze,czy na serio hcesz {PRAWDY,bo że jest Ci potrzebna,nikt nie wątpi,tylko czy jesteś na nią gotowy??????????????
Wczoraj odliczałem kolejną miesięcznicę. To już nie ileś tam miesięcy po ślubie, to już nie ileś tam miesięcy od pierwszego pocałunku. Teraz odliczałem dokładnie trzeci miesiąc od odkrycia zdrady. Co przynosi mi trzeci miesiąc? Całą wczorajszą noc bez zmrużenia oka. Dalej bez przerwy schizowe myśli, cały czas przychodzące z ukrycia doły doprowadzające do wielkiej traumy, dalej bez przerwy bojaźń, autentyczne zdołowanie na samą myśl, że idę do pracy, a moja żona znów może zachcieć baraszkować z dziadygą lub nawet próbować się skontaktować. Zapewnia mnie, że nie ma takiej opcji, że dawno tego nie ma, że to nie istnieje. Niech to powie mojej psychice i moim wspomnieniom... Jestem ciekaw jak długo to będzie trzymać mnie. W takiej intensywności.
Co jakiś czas tu wejdę, wpiszę się, stworzę sobie taki mały pamiętnik tutaj w tym dziale. Może za 2-3 lata otworzę to, przeczytam wszystkie wpisy swoje, Wasze i ... ze stoickim spokojem wpiszę się, że jakkolwiek będzie, to rzeczywiście MOŻNA TO PRZEŻYĆ. Mam nadzieję, że wrócę stary ja - moja psychika się odbuduje, nie będzie codziennej traumy. Mam nadzieję, a ona rzekomo umiera ostatnia...
Dziś nie ekscytuję się mnóstwem rzeczy, nie mam takiej korby na wiele czynności, które dotychczas stanowiły ważny czynnik dla mnie. Tak - dalej jest mi źle, dalej jestem wrakiem. Takim dryfującym po falach wrakiem. Może przyjdzie sztorm, a może i nie... "Optymistyczna" perspektywa. Wczoraj żona była w domu, nasza córeczka pierwszy raz poszła do przedszkola, przez godzinę żona była sama. Od czerwca to pierwsza taka sytuacja. Dotychczas w kwietniu i maju większość takich moich wyjść do pracy kończyło się ruchaniem zaraz przed odebraniem dziecka z przedszkola. Cały dzień wczoraj tym żyłem. Ot, takie wynaturzenia sado-maso. Z żoną dzielę się swoimi dołami - wspiera mnie, zapewnia, rozmawia. Ale kurna, dalej nic z tego. Zaufania zero, albo jakieś znikome, złe myśli wracają. Takie mnie myśli nachodzą, że jak komuś chce się megajazdę zrobić na psychice, to wejść w romans z jego żoną i ma się człowieka z głowy na długi, długi czas. Tak jest właśnie ze mną. Wyłączony cały czas z życia. Mimo, że świadomie wiem, że można dać radę, wiem jak postępować, jak walczyć, znam wasze historie, które pokazują, że można potem być szczęśliwym, albo przynajmniej tak to sobie tłumaczyć. Ale nie wiem, jak mam pomóc swojej psychice. Bo nawet wypoczynek, wyjazd, cokolwiek - równa się bezustannemu myśleniu o przeżytym kłamstwie.
rekonstrukcja - to wszystko co piszesz ma odniesienie do realiów tylko i wyłącznie, jeśli moja żona z dziadem współżyła tego 22 czerwca. Zapewnia mnie jednak, że ostatni raz ją miał 30 maja - dowód mam w postaci kalendarzyka, w którym moja żona zaznaczała sobie komu w jaki dzień się oddawała, zaznaczając sobie każdy dzień odpowiednimi pierwszymi literkami imion - co za upokarzająca matnia. Pomijając to beznadziejne upokorzenie - co jeśli mówi w tym momencie prawdę i rzeczywiście z nim wtedy nic nie robiła na koniec czerwca? Wtedy nie ma innej opcji, by dziecko nie było moje. I właśnie o tym zapewnia mnie moja żona. Ja wiem - MOGĘ się łudzić. Nie mam wątpliwości, że mogę być okłamywany. Nie wierzę już słowom, zapewnieniom. A przynajmniej nie wierzę tak, by przyjmować to za pewnik. Jest jakaś cząstka mnie, która chce dalej wierzyć, ale przeżycia na to mi nie pozwalają.
Tak rekonstrukcja - masz rację. Gdy powolutku wychodziłem z dołka spadł na mnie grom z jasnego nieba. W normalnych warunkach skakałbym z radości, nosił żonę na rękach, po powrocie z pracy całował brzuszek. W warunkach obecnych jest półuśmiech, chęć pogładzenia brzuszka, pocałowania go, ale nie ma tej niepohamowanej radości, która była z naszą pierwszą córeczką. To mnie rozpierdziela. Nie cieszę się na przyjście tego dzieciaka na świat tak jak chciałbym. I nie ma na to żadnego pieprzonego lekarstwa.
Piszesz - "Wiesz, co mnie niepokoi? Że Twoja żona na takim luziku podchodzi do sprawy. Ona ma w d(u)pie ciebie, oraz to, że to przecież WY (oby! ) jesteście w ciąży, więc jesteś bardzo ważny i potrzebny jako zdrowy emocjonalnie drugi filar tejże ciąży. [...]"
Ale co jeśli jest taki stan, o którym pisałem Ci powyżej - że tylko ze mną w czerwcu współżyła i z dziadem ostatni kontakt seksualny miała w maju? Wtedy jej pewność w tej sytuacji jest jak najbardziej logiczna, bo mnie o tym zapewnia za każdym razem, jeśli pojawia się temat. I zapewnia nie na zasadzie złośliwych odpowiedzi, jest w niej prawdziwa chęć zapewnienia mnie, uspokojenia - tak to odbieram.
pskow - to co napisałeś jest esencją mnie samego na dziś dzień. Na zewnątrz trzymam się. Wewnątrz cały drżę, trzęsę się, boję się, dalej cierpię. Moja mama ostatnio się mnie spytała - "jak to znosisz". Chciałem wykrzyczeć - "Mamo, ku*wa mać, jak mam to znosić? Znasz to przecież na wyrywki - Twój mąż, a mój ojciec zdradził cię dwukrotnie". Co za chichot losu i historii. Musiałem się ograniczyć tylko do stwierdzenia: "Bardzo źle". Moja matka sama przeżywając to w przeszłości zadaje mi pytanie, jak ja to znoszę. Normalnie mnie rozp***dala. Wybaczcie słowa.
pskow - nawiązałeś do wzorca - wiesz - też lubię obejrzeć film. Dobry film. Jestem pod tym względem trochę zwichrowany, bo oglądam od długich lat tylko filmy psychologiczne lub oparte na faktach z jakimiś historiami mogącymi coś wnieść w nasze życie, dające do myślenia. Filmy niebanalne. I niestety takie filmy mało kiedy są optymistyczne. Parę dni temu zobaczyłem polski film "Musisz żyć" i się nieźle zdołowałem, bo sytuacja z tego filmu pokazuje to, co jest też w moim życiu - że choćbym się nie wiem jak starał, to nie wszystko zależy ode mnie. O jakim wstydliwym filmie wspomniałeś ? Chyba sobie zafunduję drugi raz w życiu "American Beauty" - film, który tylko dla młodzieży jest śmieszny. Dla dorosłych już mniej.
Bacello - prawda jest zawsze jedna, rzeczywiście odważna teza z tym stwierdzeniem ile ludzi, tyle prawd. Z obiektywnego punktu widzenia nie ma możliwości innych prawd. Są tylko inne postrzegania rzeczywistości przez pryzmat własnej psychiki, przeżyć, pojmowania świata, wartości. Ale prawda jest jedna. Zawsze obiektywna. Twoje pytania już dawno temu zadałem i sobie i żonie i wiesz - musiałbym się wyprowadzić z mojego miasta. Ba - musiałbym wymienić nie tylko łóżko, kafelki, po których chodzili, ręczniki, w które wycierała dziada po przyjechaniu na rowerze, ale przede wszystkim moją żonę - głównego winowajcę całego dramatu. Nie tędy droga. Widzisz - mnie to "szczęście", o którym wspominasz dopadło od razu. Usłyszałem od żony 3 czerwca, jak odkryłem zdradę - "Nie wiem czy cię kocham". Wpierw miałem podobnie jak i ty - obarczałem dziada o głównego sprawcę dramatu, z czasem (na szczęście bardzo szybko to pojąłem) jednak zaczęło do mnie dochodzić i włączać się czerwone światełko - HALO HALO - CZY PRZYPADKIEM TO NIE ONA MUSIAŁA DAĆ, ŻEBY ON WZIĄŁ? Więc główny front działania oparł się na jej uczuciach, na jej emocjach. Nie na nim. Co on mi da? Nic. Ruchał, skoro mu dano. Proste. Meritum jest zdradzacz, czyli moja żona.
Czy prawda jest warta tego wszystkiego co się stało po? Na chwilę obecną powiem, że TAK. Moja żona walczy o mnie, walczy o mój powrót do rzeczywistości. Przynajmniej tak to widzę i tak mi mówi, bo to, co w niej rzeczywiście tkwi wie tylko ona sama. Płacze ze mną, żałuje przy mnie, mówi i zapewnia, że rozumie tragizm swojej decyzji, która omal nie zabiła naszego związku - tzn. zabiła, ale on jakimś dziwnym cudem chce zmartwychwstać już jako inna relacja.
U mnie ta prawda spowodowała coś zupełnie innego niż u Ciebie. Ja po tej sytuacji zacząłem się uzewnętrzniać. Słuchać siebie. Dotychczas uciekałem od tego, nie chciałem poznać siebie, nie chciałem wejśc w siebie dlaczego bywam nadpobudliwy, dlaczego jestem niejednokrotnie furiatem, despotą. Uciekałem od przeszłości, od tego co zafundował mi mój ojciec. Nie chciałem dostrzec, że wchodząc w to, można starać się zmienić. Dla siebie, nie dla kogoś. Dziś myślę o sobie, swoich postawach, dzielę się tym, co jest we mnie, co dotychczas było albo bardzo zakrojone, albo nie istniało w ogóle - byłem człowiekiem skrytym. To co tu czytacie, pół roku temu nie miałoby miejsca. Nie potrafiłbym wejść w siebie, wyłożyć swojej duszy, serca. Moja żona niestety miała to codziennie i dziś sama mówi, że cieszy się, że się tak otwieram. Szczęściem w tym wszystkim jest to, że romans spowodował także, a może przede wszystkim przemyślenia u mojej żony. Przemyślenia, chęć zmiany, pracę nad sobą. Szkoda tylko, że ma to miejsce w tak tragicznych okolicznościach...
Wracając jeszcze do prawdy - wiesz Bacello - moją żonę poprosiłem o 2 rzeczy. By mi zawsze, bez względu na wszystko i bez względu na moją reakcję i ewentualne konsekwencje, powiedziała o tym, gdy znajdzie się w stanie podobnej fascynacji inną osobą i by mi powiedziała, gdy wracać będą do niej chęci jakiegoś nawiązania kontaktu z tym, z którym mnie już zdradziła. Przyjmuję, że jesteśmy ludźmi, przyjmuję, że ma prawo w tej sytuacji do takich myśli. Życie...
Zgodziła się, powiedziała, że rozumie moje obawy. Stwierdziła, że nie chce, by takie coś miało kiedykolwiek miejsce i nie dopuści już więcej do tego, ale powie mi, jeśli takie coś w niej się pojawi. Widzisz - nie chodzi mi o prawdę dotyczącą tego, co było tam i co już za nami. Bo wiem wszystko co najgorsze dla mnie, a jednocześniej najbardziej istotne dla całego naszego związku, by dalej mógł trwać. Chodzi mi o życie w prawdzie. Tak, chcę tej prawdy - takiej PRAWDY właśnie. Mało tego - wymagam jej i jest ona podstawą do dalszego trwania razem.
Pytanie - co będzie jak znów zostanę okłamany? Nie wiem. To jest coś, co dotyka każdego z nas zdradzonego i podejmującego walkę o utracony związek, utraconą miłość. To jest obarczone wielkim ryzykiem. Jednocześnie odpowiadając na pytanie rekonstrukcji: "Dasz radę? Odpowiedz sobie szczerze, dasz radę ?" - też nie wiem. Nie wie tego nikt, kto podejmuje walkę w tak trudnych warunkach. Chcę, a to już dużo. Odbieram deklaracje mojej żony i jej postawę, że ona też chce. To już jest bardzo dużo. Codziennie nachodzą mnie jednak myśli czy podołam, czy się któregoś dnia nie posypię totalnie. Czy któregoś dnia nie powiem mojej żonie - "Niestety, przegrałem. Przegrałem z twoim wyborem, który podjęłaś za nas". Mimo, że bardzo chcę, by do tego nie doszło, wiem, że taka alternatywa też istnieje. Może to i dobrze? Dotychczas przecież brałem pod uwagę, że nie ma w ogóle opcji, bym został zdradzony. Jakie to mi się wydaje dziś banalne.
Plemplem81 napisał/a:
(...) dowód mam w postaci kalendarzyka, w którym moja żona zaznaczała sobie komu w jaki dzień się oddawała, zaznaczając sobie każdy dzień odpowiednimi pierwszymi literkami imion
Jak to rozumieć? Oprócz podstarzałego lovelasa, byli jeszcze inni?